chwili, w której będzie pani ze mną i tylko dla mnie. Och, no, ja i — marzę, to już nadzwyczajne.
— Możemy wszakże schronić się przed burzą w moim pensjonacie, w salonie, — rzekła.
— Tam trudniej, wobec argusowych spojrzeń patronów tej willi. Wywołałoby to niepotrzebne komentarze. U mnie nikt pani nie zna.
— Tem gorzej.
— Tem lepiej, będzie pani swobodniejsza, mój takt postawi panią w jaknajlepszem świetle. Więc?...
Trzymałem jej dłonie przy ustach, patrząc w oczy wzrokiem przyćmionym. Wzrokowi memu nie opierały się dotąd kobiety. Ta jedna. Ogarniał mnie płomień.
— Muszę ją dziś mieć u siebie. Wejdzie i wyjdzie z mego domu, jak biały kwiat. Przysięgałem sobie w duszy, że będę gentlemanem, ale wejść musi.
Wahała się, widziałem jej mękę, walkę osobistych pragnień z hordą barbarzyńskich zabytków, patrjarchalnego wychowania. Trzymały ją tradycyjne więzy, różne babeczno-matczyno-dewocyjne doktryny, wzbraniające jej tego kroku. Miałem wrażenie, że porusza się dokoła niej przecząco mnóstwo zgrzybiałych palców po zgrzybiałych nosach, a jakiś patrjarchalny Mojżesz prapradziadek, wskazuje jej z groźną miną na tablicę przykazań kobiecych, pewno więcej niż dziesięć liczących.
— Och no, zabraniaj jej, aeropagu archaiczny, buntuj ją, jednak ja zwyciężę.
Byłem tego pewny, nie egzaltowałem się w błaganiach, jak młodzik, czekałem, aż się sama zwalczy. Trzymając ją pod swoim wzrokiem, mówiłem głosem stłumionym nieco przez wrzącą we mnie namiętność.
— Proszę panią o to bardzo i... pani mi tego nie odmówi, to będzie dowodem zaufania pani dla mnie, chyba na to zasłużyłem?
Pospolitej kobietce o kurzym móżdżku, lub gąsce salonowej, żądnej przygód, powiedziałbym dużo o jej wyższości nad takie przesądy, o tem, że szablonem jest ulegać im, że ona jest wszakże kobietą nową, „nagą“, mówiąc bardziej po literacku i tak dalej w tym stylu. Jej tego mówić nie mogłem, nazbyt ją ceniłem i jej nie przekonałoby to. Upór jej słabł, nalegałem stanowczo. Nie lekceważyłem sprawy, lecz oświetlałem ją naturalnie i zwyciężyłem.
Podniosła na mnie oczy, trochę spłoszone, rzekła jednak odważnie:
— Ufam panu bezgranicznie, więc dobrze, — pojedziemy.
Ręka jej drgnęła przy moich ustach.
— Biedactwo. Uszanuję cię, bo czczę, bom to sobie przysiągł, ale wolałbym oszaleć.
Pożądałem jej najwyższą mocą pożądań męskich.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/141
Ta strona została przepisana.