— Znam się na tem i obserwuję panią badawczo. Och no, pani ma płonący mózg, zapalną głowę, w pani kipi, burzy się, w pani krwi są skarby nieocenione, tylko do tego sezamu brak impulsu zmysłów, które by go otworzyły.
— Och, jak pan się myli, — rzekła smutno. — Mówi pan tak, ponieważ nie wierzy w etykę kobiet naprawdę uczciwych, a także w obowiązek. Dla pana to martwe słowo, dla mnie bardzo ważne.
— Pomimo tych wszystkich cerberów, strzegących panią, jesteś z sobą w rozterce, tęsknisz za tem, co sama od siebie odsuwasz.
Nie zaprzeczyła. Ponsowa krasa rozlała się po jej twarzy. Ja przeczułem w myśli samemu sobie.
— To nie brak zmysłów, bo i one są, to rzeczywiście barbarzyńska etyka. Bądź mi taką, pozostań taką dla mnie.
Na stole obok stało już od kilku minut duże zamknięte pudełko. Podszedłem z niem do jej krzesła, otworzyłem i, zaczerpnąwszy pełną garść białych tuberoz i krwistych, drobnych różyczek, jąłem sypać na nią kaskadę kwiecia. Wstrząsnęła się, podniosła na mnie oczy. Łzawo lśniły jej zielono-złotawe źrenice, wargi łaknęły, twarz mieniła się kolorem tych róż i tuberoz.
Stałem poza jej krzesłem, nieco z boku, obsypując ją wonnym aksamitnym gradem, pochylałem się ku niej coraz niżej. Ramiona moje ogarniały ją prawie bezwiednie, zaciskane ogromem pragnienia. Jej głowa półodchylona i twarz wzniesiona ku mnie pałały ogniem; czułem jej żar, — burzył we mnie wszystkie władze. Przymknięte powieki jej drżały ciemną rzęsą, wachlowały nozdrza. Usta roztuliły się i wołały moich ust. Była moją i dla mnie. Jeszcze moment, jeszcze sekunda... Elly...
Szarpnęło mną, pochyliłem się gwałtownie, już miałem ją zamknąć obręczą swych ramion, gdy zerwała się nagle, wymknęła. Stojąc zadyszana podnietą, ale już władająca sobą, dumna, wyprostowana, — wskazała mi moje krzesło ruchem stanowczym, pełnym wymowy, rozkazując i przepraszając zarazem oczami.
Patrzyłem na nią przez chwilę z pod zsuniętych brwi. Co było w mej twarzy, nie wiem, ona zatrzepotała powiekami, spuściła oczy, wionął jej szept.
— Demon!...
Patrząc tak na nią, zaczynałem bać się samego siebie, wolno odszedłem do okna, dla uspokojenia burzy wewnętrznej zapaliłem cygaro. Długi czas trwała cisza. Stawała się zbyt ciężką. Wtem zaszemrał jej szept.
Wołała mnie.
— Służę pani.
Sam się zdziwiłem, taki był suchy ton mego głosu. Sztywnym krokiem zbliżyłem się i znowu byłem przy niej. Układała kwiaty w pudełku; pozbierała je widać z dywanu podczas naszego milczenia. Wydało mi się, że układa je machinalnie. Pa-
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/145
Ta strona została przepisana.