dla ciebie za wielka, za święta, by ją lekceważyć. Nie powinnaś nawet wspominać tamtej. A ty analogujesz, Elżo?... ty... moja świętość...
Usta mu drżały, straszny ból osiadł na twarzy. Serce młodej kobiety drgnęło żalem. Ze skruchą szczerą podała mu ręce.
— No, już dobrze... uspokój się Tomku, wybacz mi, ale już nigdy, nigdy, nie czyń podobnych przypuszczeń... w liczbie mnogiej. Mój. drogi. Chyba znasz mnie na tyle, by wiedzieć, że gdybym odczuwała to... co ty, nie potrafiłabym się ukrywać przed tobą.
— Może ci na to twoja etyka czy estetyka nie pozwala?
— Ach nie, cóż znowu. Szczere pożądanie zmysłowe nie sprzeciwia się etyce, byle było piękne, — to żywioł, siła. Staje się ono dopiero wtedy nieestetycznym i nieetycznym, gdy jest hipokryzją. Ale... nie można go narzucać, bo wówczas szpetnieje.
Tomasz zrozumiał i łuna wstydu zalała mu twarz. Gniew migotał w jego źrenicach, słowa złe, przykre cisnęły mu się na usta, nie zdołał ich zupełnie zdusić w sobie.
— Jednakże na wiosnę, gdym powrócił z Mińszczyzny... gdyśmy się zaręczali... inną byłaś, Elżo... płonęłaś i ty...
Głos jego trochę syczał.
Teraz ona stanęła w szkarłacie. Podniosła śmiało oczy, patrząc wprost na niego.
— Tak, nie przeczę i wyrażam zawsze tylko to... co czuję.
— Wtedy byłaś kobietą... dziś jesteś filozofką. Ach, jak ja nie lubię twojej skłonności do analizowania zjawisk zimnemi władzami umysłu.
— Ostrzegałam cię, że jestem fantastką. No, wiesz co, Tomek, naprawdę, już dosyć wymówek. Przeproś mię teraz ładnie.
— Jakto, ja mam przepraszać?...
— A któż?... przecie chyba nie ja?... co?...
Śmiała się, patrząc w oczy Tomka. Chmurny był, lecz jej wzrok rozpraszał te mroki gwałtownie. Nagle błysnęły ognie z jego źrenic, porwał ją w ramiona i w szalonym uścisku uniósł z ziemi.
— Ty moje, moje, moje szczęście jedyne, Elżuchna!
— Szalejesz, Tom, jesteś jak smok! Puść mnie, bo mię zgruchoczesz! — wołała nerwowym spazmem.
— Ee, co tam teraz, potem, kiedy będziesz zupełnie moją. Hej! ratujcie mię wszyscy święci!
Rozweselony, postawił Elżę na ziemi i, biorąc jej rękę pod ramię, spytał pochylony ku niej:
— Powiedz mi teraz, kociaku, co cię tak rozdrażniło, czego płakałaś?... znowu posępniejesz, cóż ci jest, na Boga?!
— Rozdrażniły mię... wieści Poberezkiego, — rzekła szczerze.
— Jakto, za arcyksiążęcą parą płaczesz?... No, wiesz...
— Daj spokój, Tomku, nie mówmy o tem. Czasem coś takiego nadleci ze świata, co mąci pogodę... samym przewiewem.
— Ale żeby się znowu przejmować, że jakiś tam d’Este zginął, to już nadwrażliwość zbyteczna.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/153
Ta strona została przepisana.