— Czasem lepsza nadwrażliwość, niż jej brak... zupełny.
— Czy to do mnie adresowane?...
— Trochę. Co zaś do owego morderstwa, to przecie fakt niezwykły.
— Jednej koronowanej pałki i darmozjada mniej! Oo... wwa!
— Ach, Tomku, nie bądź zanadto socjalistą. Sam masz pańskie nawyki, tu wśród chłopstwa okolicznego jesteś conajmniej arcyksięciem w stosunku do używania życia i jego przywilejów.
— Ale jestem pracownikiem, nie próżniakiem.
— Jaka tam twoja praca!
— Wyrażasz się, Elżuś, sama jak socjalistka.
— Mylisz się, lubię dostatek, wykwint nawet... lubię żyć... szeroko. Ale chciałabym żeby wszyscy, wszystkie warstwy społeczne żyły tak samo, choć to pewno utopja, — żeby nie było warstw i sfer. Krew u wszystkich ludzi jednakowa i tęsknoty też same, tylko warunki je rozwijają lub zabijają. Widzisz przeto, że nie jestem wywrotowa, prędzej pojednawcza.
— A żałujesz koronowanych głów, które są... idjotycznym zabytkiem feudalizmu w dzisiejszym postępie... i prawem kaduka uznają się za warstwę najwyższą.
— Nie przestając być ludźmi, jak sądzisz??... Otóż ta zamordowana para: księżna daleka była od korony, przedewszystkiem miała serce; kochała się, założyła szczęśliwą rodziną, miała dzieci, więc dlatego, że on Habsburg, a ona tylko Chotkówna, można ich zabić bezkarnie i trzeba się z tego cieszyć?...
— No, kociak mój zaczyna swoje debaty. Principa powieszą, ale ja znowu nie mam powodu płakać. Mniejsza o nich. Zarzucałaś mi przed chwilą brak wrażliwości, otóż poprawiłem się i wiesz, co odczuwam?...
— Ciekawam.
— Oto bywają takie momenty, że człowiek rozwodzi się nad jakimś tematem ogólnym szeroko, z zapałem, nawet z dobrą wiarą, tylko dlatego, by stłumić w sobie jakiś własny temat, nurtujący wewnętrznie. Taką chwilę przeczuwam obecnie w tobie, Elżuś.
Spojrzała na niego z nieukrywanym zdumieniem.
— A co, nauka nie poszła w las?... — zapytał.
— Jesteś genjalny, — wyraźny żart i lekkie drżenie było w jej głosie.
— No, przysięgnę, żem odgadł trafnie. Ten Ferdynand to mała przyczyna, to, jak sama mówiłaś, tylko przewiew, który nasunął... jakąś chmurę. Ale mówi się szeroko... o przyczynie.
Elża zmieszana spuściła oczy i głowę.
— Czyż nie tak?... — nalegał.
— Jesteś genjalny, — powtórzyła tym razem bezbarwnie.
A on rzekł, patrząc na nią uważnie:
— Cieszę się z tego, że nie umiesz kłamać, nawet ton głosu, nawet gra fizjonomji, wszystko to cię zdradza. Nie trzeba słów.
— Masz rację, to jest moje fatum, — szepnęła.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/154
Ta strona została przepisana.