w tym roku, a wielu było chłopów przeznaczonych do rezerwy, zmuszonych wyruszyć na wezwanie. Nad wszystkimi huczał dzwon wołający na trwogę.
Wojna! Wojna!!
Pani Urszula, klęcząc przed obrazem Bogarodzicy, modliła się żarliwie, spłakana, zbolała; Elża nie mogła jej uspokoić; pobiegła przeto do stajen, gdzie mężczyźni zajęci byli szeregowaniem koni na mobilizację. Pan Cezary chodził po stajniach, jak struty, mrucząc pacierze, przerywane zapewnieniami, że to krótka awantura i wnet się uspokoi. Tomek i Uniewicz, przejęci bardzo, szykowali konie, z któremi sami mieli jechać. Uniewicz klął bez przerwy i wciąż powtarzał:
— Jeżeli choć parę koni oddamy moskalom, tedy jesteśmy Fryce. Psiakrew! ogona jednego nie damy kacapom!
— At, pleciesz kochany! — rzekł Burba, ojciec, ta i cóż zrobim wobec przemocy.
— Znajdą się tam tacy, co nastawią kieszenie, sypnijcie dobrze złotem, a ci miarodajni eksperci puszczą konie bez krzywdy.
— Tam będzie władza miejscowa i oficerowie nie tylko tutejsi specjaliści.
— Już oni się pogodzą, niech was o to głowa nie boli. Oficerowie. Fiu! wielkie rzeczy. Znamy się na władzach i na oficerach kacapskich. Radzę dobrze. Łapówa w tym wypadku to dla nas dobrodziejstwo; tamci napchają kieszenie, a my ocalimy konie. Bo oddawać je „błagonadiożno“ chyba niema celu? może się zdarzyć cel dla nas... świętszy.
Elża potakiwała gorąco, odgadując myśl Uniewicza.
— Schowałbym przed moskalami wszystkie konie pod ziemię dla takiego celu. Ale czy się uda, — wątpił Tomasz.
Wyprowadzane ze stajni piękne cuganty, kłusaki, wierzchowce rżały nerwowo, czując niezwykłą wyprawę. Ataman, chrapał ostro, dygocąc konchami nozdrzy. Z oczu sypał skry, osnuty siecią żyłek, śniący, niby hebanowy atłas, tańczył w lansadach przed Elżą i wysuwał małą główkę na smukłej szyi, przymilnie rozsuwając wargi.
Elża rozrzewniła się.
— Śliczny kośka nasz. Tomku, nie bierz go, zostaw! zabiorą go nam napewno, wszak ma bilet.
— Zostawię go za to jedno słowo twoje „nasz”, — zdecydował Burba bez wahania...
Elża uradowana odprowadziła konia do stajni.
Wrzawa, rżenie, kwik koński, rwetes przedwyjezdny, wszystko Pogrążone było jakby w tumanie gęstym, który omotał i zgubił w sobie umysły ludzkie. Widmo wojny, ta mara straszliwa, jak nieubłagana konieczność grozę niosąca, zawisła nad ludźmi. Spadła niespodzianie i odrazu przejęła niebywałą trwogą. Jak wysuwająca się z za boru siwa chmurka, poza którą przeczuwa się sino-czarną płachtę idącej nawałnicy, tak i tu — ludzie czuli, że coś nadciąga potwornego, że trzeba nasłuchiwać gromów, że idzie moc i przewrót,
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/157
Ta strona została przepisana.