Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Korowód śmierci, jej widmo im hetmani, na zatratę wiedzie.
Elża zapadła w głęboką zadumę. Postać jej pod gałęziami jodeł nikła prawie, kurz okrył ją lotnym tumanem, siedziała wśród paproci z głową pochyloną, ciężką od przepływów myśli, od ich natłoku. A gromady koni i ludzi toczyły się traktem.
Elżę ocucił głośniejszy tupot kopyt i głuchy szum wolantu. Mijał ją Poberezki. Zerwała cię i krzyknęła. Spostrzegł ją, zatrzymał stangreta, zeskoczył, witał ją wesoło.
— A co, Burbineczko! Czy Poberezki ma nos, czy go niema?...
— Oj ma, niestety. Widzi pan ten pochód?... walą i walą.
— To i cóż, oni niech walą, to ich psie prawo. Z nimi czy bez nich moskala djabli wezmą. Ale dwory, my polacy, nie powinniśmy dawać ani ludzi, ani koni. My, to rezerwa dla naszych, ale nie dla wrogów. A Tomek pojechał z końmi?
— Pojechali z Uniewiczem, z koni, mających bilety, został tylko Ataman.
Poberezki załamał ręce.
— Pocóż było prowadzić tyle koni?
— No, więc jakże?
— Ależ my nie powinniśmy tego robić, nikt, nikt, żaden polak, żaden dwór. Nasza tu inna rola, całkiem inna.
— Jaka?...
— Psuć, nie pomagać; skonsolidować się wspólnie, niszczyć, mosty, koleje, trakty, ani jednego człowieka, ani jednego konia.
— Więc pan nie posiał koni ze swojej stajni?...
— Ja?... posłałem. Oczywiście!
Elża zaśmiała się.
— Ale nie wszystkie, co są zapisane, hołubko! najlepsze schowałem. Niedoczekanie! Nie dla kacapów moje konie. Cóż miałem nie wysłać ani jednego? Sam, jak palec, wyrwać się z opozycją, bez poparcia sąsiadów?... Zaaresztowaliby mnie i wszystko wzięli. Takie rzeczy trzeba robić wspólnie. Kwestja organizacji. Trzeba sprawę rozumieć, aby ku niej dążyć. Ale czy mnie kto słuchał?... Dziwakiem, puszczykiem mnie nazywano. Ot i puszcz wyprorokował. Trzeba było stanąć kupą i nie dać nic, ani łba! Czekać... naszego hasła.
— A nie byłoby represji, kar?
— Nie mieliby na to czasu. Wszczynać wojnę domową, kiedy Pikelhauba na karku? To nie Japończyk za Uralem, to już tu, na grzbiecie siedzi. Zobaczycie, jak ich zmiotą, a wtedy czyje konie, jak nie nasze? jacy chłopcy na nich poszarżują, jeśli nie nasi?
— Czy pan Olgierd wolny od wojskowości?...
— Ale gdzież tam, ma wszakże brata. Wykupiłem go swego czasu, lecz mogliby go capnąć, tylko... nie dam.
— Jakim sposobem?.
— On już... w Galicji od miesiąca. Tam wstąpi...
— A... rozumiem...