Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/161

Ta strona została przepisana.

— To hasło słyszy każdy dobry polak, — rzekł Tomek Burba.
Wyrywał się on do legjonów całą naturą swoją, marzył o wstąpieniu do brygady strzeleckiej, ale trzymała go Elża. Górska nie broniła mu tego kroku, przeciwnie, odczuwał, że w niej nie miałby oporu i to go właśnie trzymało. Błagania rodziców były mu drogie, lecz uczucie dla Elży jeszcze droższe, a potworny lęk, by jej nie utracić — śmiertelny. Ślub został znowu odłożony przez Gorską bez terminu, raczej z — bardzo mglistym.
— Gdy się wyjaśni na świecie.
Młoda kobieta wysłuchała cierpliwie gorzkich wymówek starych Burbów i narzeczonego, męczyły ją ubolewania i ostre wyrzuty pani Urszuli, smutek Tomka bolał ją, lecz wszystko przetrwała. O ślubie nie było mowy. Po świętach Bożego Narodzenia Elża z Tomkiem pojechała do Warszawy, gdzie miała spotkać wracających okólną drogą wujostwa Renardów. Pani Renardowa, osoba niezwykle żywa, naopowiadawszy Elży mnóstwo szczegółów z podróży kilkomiesięcznej po północnych morzach, została sanitarjuszką dobrowolnie. Z kilku paniami chodziła codzień do szitala dozorować rannych, miewała nocne dyżury, była przy umierających. Paląc papierosy, opowiadała Elży swoje wrażenia. Gorska przejęta niedolą rannych, postanowiła jej pomagać. Nie wpłynęły na nic prośby Tomka. Elża uparła się, chciała być czynną, użyteczną. Po pierwszej bytności w szpitalu czuła się zupełnie rozbitą; widok krwi, jęki rannych, rzężenie konających, atmosfera, pełna jodoformu, męki straszliwej, łez i bólu, w której na każdym kroku czaiła się śmierć, a groza ponura przeistoczona w cichą melancholję pływała po salach, była wszędzie, w białych fartuchach chirurgów i pielęgniarek, tak samo, jak w szeregach równo stojących, wąskich łóżek. Wszystko to działało na Elżę zabijająco, omdlewała, jedynie siłą woli panując nad sobą. Była parę razy i na nocnym dyżurze, ale gdy konał przy niej młody żołnierz, chłop z przeraźliwie wysadzonemi oczami i bełkoczącym, opuchłym językiem mełł ostatnie słowa: „matulu, matulu”, a pani Renardowa z zimną krwią odmawiała nad nim modlitwy, Elża nie potrafiła zwalczyć się, ten widok i ten rzężący głuchy, potworny ryk krtani chłopaka, którego śmierć trzymała już w swych szponach, a który wydzierał się jeszcze do życia całą przytomnością, może osiągniętą w ostatniej chwili — do ostateczności doprowadził Elżę. Wybiegła na korytarz i już bezwolna, sama pół-przytomna zaniosła się okropnym płaczem. Oparta czołem o białą ścianę, dygotała wstrząsem szlochu, wyrwanego z pod serca. Zastał ją tak przechodzący lekarz i, przestraszony jej płaczem i wyglądem, cucił ją, uspokajał łagodnie, gderał... i odprowadził do dyżurki.
— To nie są sceny dla pani, to nie na jej nerwy, tu trzeba nerwy mieć żelazne.
Elża z trudem zahamowała swój wybuch, ale trzęsła się w niej każda żyłka. Za chwilę weszła pani Renardowa, spokojna, prawie uśmiechnięta i, zapalając papierosa, rzekła obojętnie: