więcej i nazywał — „Lady Elisabetha” — dodając w myśli, co wyczuwało się łatwo — „Dovencourt Howe“.
Młoda kobieta śniła na jawie czar chwil przeżytych. Nie mówiąc nic Tomkowi, ani ciotce, poszła sama na koncert. Chciała się upoić muzyką, zatracić zmęczony umysł w ekstazie wspomnień urocznych. Rzęsiste światła sali, wytworne wnętrze pełne szmeru, rozmów, piękne toalety pań, woń perfum, strojenie ciche instrumentów, wszystko to, za czem się stęskniła, czego nie widziała przeszło od roku, bo od wyjazdu z Monte do Warowni, — podnieciło Elżę wyjątkowo. Jakby zakwitła w sobie, szerokim prądem popłynęła jej wyobraźnia, w oczach pojawił się dziwny blask, policzki pokrył żywy rumieniec wartkiej krwi. Słuchała muzyki grzmiącej, klasycznej z ogniem w piersi. Przymknęła oczy, wtuliła usta płonące w biały puch lisa i trwała tak w zasłuchaniu, uniesiona w inne światy czarów, snów, baśni, przepięknych fantazji. Czasem podnosiła ciężkie powieki i otwierała szeroko oczy, jakby z trwogą, by się nie przebudzić z tej ułudy cudnej, którą snuła w mózgu. Pragnęła w tej muzyce i marzeniach z niej poczętych śnić bez końca, zatracić poczucie rzeczywistości na zawsze. Podczas antraktu siedziała cicho, przyczajona, zatopiona w sobie w echu, jakie w niej grało, wpatrzona w wizję duszy stęknionej. Miała wygląd osoby, pogrążonej w stanie galwanicznym, obcej na wszystko, co się dokoła niej dzieje, czułej tylko na tony muzyki, bo, gdy znowu rozbrzmiewały akordy symfonji, Elża poszła całą istotą tęczowym śladem boskiej melodji.
W drugiej przerwie zbudziło ją z zadumy dotknięcie czyjejś ręki. Gwałtowna myśl: „już mię ktoś poznał“ przeszła mózg, jak sygnał do ucieczki.
— Pani Elżo, czy pani słabo, czy pani mię nie poznaje?... padło pytanie.
Podniosła oczy. Stała przed nią znajoma z Monte, jakaś stara znajomość matki Artura.
Elża zadrżała. Powstała szybko.
— Panna Izabella. Skąd pani tu w Warszawie?...
Uścisnęły sobie ręce.
— Mieszkam tu stale. Jestem niezmiernie rada, że panią spotykam, chciałam już pisać do pani na Wołyń. Dowiadywałam się w hotelu, w którym pani staje, lecz tam jej nie znalazłam.
— Mieszkam u wujostwa — rzekła Elża z gorączkowym niepokojem.
— Mam do pani list.
— Do mnie?...
Usta panny Izabelli zadrgały lekkim półuśmiechem.
— Tak, z Paryża.
— Z... Pa...ryża?...
— Od sir Artura Dovencourt-Howe.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/163
Ta strona została przepisana.