Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/165

Ta strona została przepisana.

Górska ostatnich sztuk już nie słyszała, wszystkie jej władze umysłowe mąciło pytanie: „co pisze Artur, co zawiera jego list?”.
Wyszła z Filharmonji zgorączkowana.
W Alejach Jerozolimskich zatrzymała się przed swoją bramą i patrzyła ciekawie na maszerujące ulicą tłumy żołnierzy. Jedne oddziały prowadziły jeńców, obszarpanych, bardziej podobnych do widm, niż do ludzi, drugie wiozły ambulanse z rannymi. Miarowy stukot butów miał w sobie szczególną rytmikę pochodu śmierci. Ponuro dzwoniły o bruk hacele podków końskich, jakby się wlókł łańcuch niewoli. Szum, dochodzący z tego potoku ludzi i wozów, to szum płynącej krwi, szeroko rozwity sztandar wojny, krwawy, okrutny. Wlecze oto swoje ofiary, skazane na powolne zamieranie w mękach bólu i niedoli. Obrazy, pełne potwornych scen szpitalnych, stanęły w oczach Elży. Zdławił ją nagły wstyd, że w tym odmęcie nędzy ludzkiej, w tej wichurze szalejącej i niszczącej, ona znajduje takie chwile zapomnienia i upojeń, jak dzisiejszy wieczór muzyki, że zamiast być tam na posterunku, by koić, leczyć i pocieszać, ona błądzi myślami w złotych snach i atmosferze światła, barw, woni i pieśni, oddala się od krwawych mar, wyciągających ręce po ratunek i opiekę. Zabolał ją własny egoizm, pragnienie piękna dla siebie, w tem zalewisku wrażych zmagań się, było dla niej w tej chwili zgrzytem, tak potwornym, że uczuła wzgardę dla samej siebie. Rzuciła się do bramy, by już nie patrzeć na tę ruchomą, nędzną, brudną, krwawą, skazańczą rzekę ulicy, wyłączny wytwór wojny.
Przy windzie dopędził ją Tomek.
— Elżuś, dlaczego tak uciekasz, gdzie ty byłaś?... szukam cię wszędzie.
Wskazała głową w stronę ulicy.
— Nie mogę na to obojętnie patrzeć. Jestem sybarytką, nędzną próżniaczką, tchórzem!
— Nie rozumiem. Czy masz iść w ich szeregi?...
— Ach, daj spokój! — Była bliska płaczu.
— Jesteś mizerna, blada, cała drżysz, ty mi się tu na dobre rozchorujesz, najlepiej, Elżuchna, pojedziemy do Warowni.
Winda stanęła.
Wychodząc z niej, spotkali się z panią Renardową. Ubrana w jakąś starą burkę i ochlapły kapelusz, trzymała w ręku wielką wypchaną torbę. Obok Renardowej stała młoda przystojna panna.
— Dokąd panie idą?...
— A do szpitala, — odrzekła Renardowa. — Mam dziś dyżur nocny, duży transport świeżych rannych i kilku umierających na sali. Niosę bieliznę, bandaże, różne tam rzeczy, spieszę i, Adzia idzie mi pomagać. Nie byłam w szpitalu cały dzień bo wizytował go wielki książę, więc nie chciałam być w szeregu pań, które ubiegają się o honor rozmawiania z księciem a potem się szczycą, że im podał rękę. Teraz już po „wysoczajszej“ wizycie.