Z czarnych otchłani boru wysunęło się kilka śmigłych, ciemnych ciał zwierząt i w podskokach biegło ukosem wprost na sanki.
— Jezus Marja! — krzyknęła kobieta.
— Pal!! — wrzasnął Burba.
Dwa strzały zlały się prawie z sobą; jedno ciało w skurczu śmiertelnym podskoczyło w górę i upadło cicho na śniegu. Ale z lasu jęły wysuwać się nowe bestje, sunąc szybko ku jadącym.
Rozległo się przykre nad wyraz kłańcanie zębów wilczych. Kudłate, zwinne zwierzęta atakowały konie, zabiegały z boku, z tyłu sań, a wark, szczek ich groźny mroził krew w żyłach. Stangret wygiął się w pałąk i, trzymając silnie wodze czwórki, wrzeszczał nieludzkim głosem, wpatrzony tylko w konie, czujny, uważny, snać obyty z podobnymi napadami. Konie, jakkolwiek rwały szalonym cwałem po śliskim gościńcu, świszcząc i rycząc nozdrzami, były jednak przytomne; strzały Burby nie straszyły ich wcale. Z wciśniętemi w szyję głowami, z zębami wyszczerzonemu i dzikim płomieniem w ślepiach broniły instynktownie gardła. Burba strzelał niemal bez przerwy. Z niesłychaną szybkością i zręcznością nabijał fuzję i palił tak celnie, że trupy wilków padały dość gęsto na białej drodze, lub też ranne z przeraźliwym skowytem wiły się w konwulsjach. Uniewicz strzelał nieco rzadziej i mniej celnie, ale z równą furją, klął przytem jak dragon i, nabijając fuzję, darł się świdrującym dyszkantem:
— Czekasz, jucho, na kulkę Uniewicza! — Hu!.. Ha!., szelmy zatracone, bij ich!.. Pal!.. Łup!..
Górska krzyczała donośnie, jakby hukając w lesie, jednocześnie podziwiała męstwo i zimną krew Burby. Drżała jednak na całem ciele, chwilami ogarniał ją lęk paniczny, zimny oblewał ją dreszcz, gdy nowe kudłate cielska wyłaniały się z boru.
— Na Boga! My się nie obronimy, — rzucała, przejęta zgrozą chwili, i tym głośniej zaczynała hukać:
— Ho!.. Ho!.. Hu!., hu!!. Haaaaa!..
— Skąd u starej baby taki głos, — dziwił się Uniewicz.
— Pani do reszty już ochrypnie — przestrzegał ją ironicznie.
Nagle Górska zerwała się z siedzenia i runęła całą postacią naprzód, wprost w ramiona Burby. Przeraźliwy, obłędny krzyk wypadł z jej piersi.
Stary, ogromny wilk wskoczył z tej strony na sanki i szarpał jej futro. Burba powstrzymał ją jednym ramieniem, drugim zaś zrobił ruch gwałtowny i wilk, rażony kolbą strzelby w głowę, zwalił się z sań.
— Niech się pani uspokoi, — rzekł Burba, sadowiąc zdrętwiałą kobietę na siedzeniu. Lecz nie dokończył zdania, gdy kilka wilków rzuciło się z przodu na konie. Burba strzelił po linji dyszla, konie skoczyły w bok i jęły ponosić.
— Trzymaj, trzymaj!.. Pal!!.. bij!.. — ryczał Uniewicz.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/17
Ta strona została przepisana.