— Ja tam zdrów nie jestem, ani rad, — żalił się Uniewicz. — Ręce mi odpadają od strzałów, głowa pęka, psssia...
— A pani jak się czuje po tej przeprawie? — pytał Burba pochylony ku Górskiej.
— Wybornie, rozpamiętywam przebytą emocję i podziwiam... pana.
— Czemuż nie mnie? — jęknął Uniewicz, — napsułem wilków nie mniej od Tomka.
— Ale się pan bardziej sfatygował.
— Aha, o to chodzi! Bo ja nie lubię walczyć bez zasady.
— Pocóż pan jechał?.. Nie było zasady.
— Ale była ciekawość. Jestem zresztą wierny Tomkowi, — jak żadna kobieta, więc dla towarzystwa poświęciłem siebie... i swoją strzelbą przyczyniłem się do... ocalenia pani.
— Od wilków czy od... astmy? Ha, ha!..
Uniewicz drgnął, zmieszał się; ale nie było rady — słyszała.
— Widzę, że nie tylko głos, lecz i słuch posiada pani niezwykły.
— Bajeczny, — powtórzyła.
— Hm... to szczególne.
— Zwłaszcza w moim wieku. Takie — baby wszystko już mają przytępione. Ach, jak tu pięknie! — zawołała nagle, wychylona z sanek.
— Obraziła się, jak Boga kocham, — myślał Uniewicz.
— To już Warownia... oznajmił Burba.
— Jakże tu cudownie!
Przed nimi leżała polana leśna otoczona ze wszech stron czarnym borem. Na wzgórzu, prawie pod lasem, stał wielki gmach, jakby zamczysko odwieczne, najeżone strzelnicami, z łamanym dachem. Dokoła coś jakby wał sypany i pojedynczo stojące olbrzymie wiązy. Wszystko osnute zaćmą sypiącego śniegu, tylko z wąskich, wysokich okien przebijały zmącone światła.
— Jesteśmy w domu, — rzekł Burba.
— Jaka oryginalna rezydencja. Czy to był zamek warowny?
— Tak, kiedyś, stąd pochodzi nazwa Warowni. Ale to już dawno, zostały tylko ślady z przeszłości.
— Daj pokój!.. trącicie tu wszyscy archaizmem, aż miło, — zaprzeczył Uniewicz. — Warownia to mauzoleum, w którym przyczaiło się polskie quattrocento i siedzi tu sobie bezkarnie, kpiąc z obecnego wieku i ludzi. Pani, jako przedstawicielka zachodu i nowoczesnej kultury, odniesie tu zapewne takie samo wrażenie.
— Skąd pan wie, może ja jestem także jakieś cinquecento.
— Hm, możliwe, ale już pewno z odrobiną renaissance’u, — spodziewam się.
— Wysiadamy! — zawołał Burba trochę niecierpliwie.
Sanki zatrzymały się pod olbrzymim gankiem, wspartym na wysokich filarach. Potężne drzwi otworzyły się szeroko, buchnął z nich strumień światła i ciepła. Wysoka postać w tołubie stanęła
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/21
Ta strona została przepisana.