Wesoło podała rękę Uniewiczowi, który ją tylko uścisnął bez słowa, ale bardzo głęboko się skłonił. Rodzaj tego drugiego powitania rozbroił pana Cezarego.
— Pozwól, Elżusiu, że dokończę prezentacji, — zawołał wesoło. — Oto pani Balbina Janowa Łomska, koleżanka i przyjaciółka mojej żony i naszego domu, a oto mój towarzysz broni i kompan serdeczny z czasów, kiedyśmy za ojczyznę walczyli w partyzantce, pan Dezydery Krywejko, nasz kochany sybirak, dwadzieścia pięć lat przebył na wygnaniu.
Gorska podała im rękę serdecznym, szczerym ruchem. Obrzucili ją życzliwym spojrzeniem, zjednani odrazu.
— No, tak teraz siadajmy do stołu. Urszuleczko, Jasiowo miła, każcie podawać wieczerzę, wszyscy głodni, a najwięcej pewno Elżunia.
Cezary Burba rozochocił się, uderzył w stół dłonią i zawołał wesoło:
— Cóż to, trunków nie widzę! Urszuleczko, serce, miodu nam daj, trzeba zapić godnie taką okazję, przyjazd mojej wnuczki; ty jesteś dla mnie wnuczka, uważasz duszko, wprawdzie przyłatana, ale wnuczka. Ty mnie dziadziem nazywaj.
— Owszem, jeśli wolno.
— Patrzaj, jaka dyplomatka. Ot, teraz widzę. Oczy masz zupełnie swego ojca, ciemno-zielone, czy bure?
— Kocie, dziadziu.
— Gdzież tam kocie, pfe! Szczere, wesołe i z takiemi latającemi świetlikami; te same ciemne łuki brwi, rzęsy, Panie Boże, toż konterfekt Walerego. A ojciec twój łobuz był niegdyś, pamiętasz ojca?
— Wybornie, umarł wszakże przed kilku laty zaledwo.
— Prawda, ciągle mi się zdaje, że jesteś dziesięcioletnią dziewczyną.
— A to już, stryjku, przewiała dwudziestka od tej pory.
— Cóż to znaczy, że masz niby trzydzieści lat?
— Skończonych.
— Bredzisz waćpani!
— Czy mam to uważać za komplement, czy przeciwnie?..
— Wszak smarkata jesteś.
— Cezary!.. — zgromiła go żona.
— Ach, przepraszam! No, ale cóż, toż ona moja wnuczka, choć taka światowa dama. Z kimże ty, Elżuniu, byłaś na Rivierze?
— Z wujostwem Renardami.
— Aha! No to wuj Renard pewno jak zawsze tylko grał w karty i kawę pił. Znam go z tego. A w Taraszczy kto?..
— Taraszcza oddana w dzierżawę. Tam zwykle przebywamy w lecie, nie w Szybowie, — uśmiechnęła się z wesołą przekorą do Tomasza Burby.
On drgnął. Zmieszał się nieco i odrzekł dość szorstko:
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/25
Ta strona została przepisana.