automobilem Artura, kierowanym jego śmiałą, pewną ręką. Ciepły wiatr śmiga po twarzy, widoki wprost bajeczne zmieniają się kalejdoskopowo, jest wrażenie, że się ma przypięte skrzydła do ramion i że zależy od siebie tylko, by z szalonego pędu po ziemi wzlecieć natychmiast w powietrze. Rozmawialiśmy z sobą mało, czułam się daleko lepiej w tym upojnym milczeniu, a zdaje się, że i on także. Jego wzrok, skierowany na mnie niekiedy z pod lekko zmrużonych powiek, działał jak narkotyk. Nie słyszałam, o czem tam za mną rozmawiają, byłam całkowicie pod urokiem... bądźmy szczerzy... Artura. W Villefranche oczekiwał nas szofer, któremu Dovencourt-Howe oddał maszynę; byliśmy w porcie. Stał na kotwicy pancernik angielski „Wellington” — przygotowany już do odpłynięcia. Zwiedzaliśmy go, za protekcją Artura, przez niego oprowadzani. Jako oficer rezerwy marynarki miał tu, wstęp wszędzie, znał przytem osobiście kapitana. Imponujące wrażenie zrobiły na mnie potężne maszyny pancernika i wewnętrzne urządzenie tego olbrzyma. Dovencourt pokazywał statek nam wszystkim, do mnie jednak zwracał się wyłącznie z typowym swoim sposobem bycia, który, poza chłodną uprzejmością, kryje coś odrębnego, co działa na otoczenie, lecz na mnie najsilniej. Wysoko, na mostku kapitana, zdarzyło się, że zostaliśmy chwilkę sami. Artur rzekł nagle matowym głosem:
— Chcę mieć wrażenie, że płyniemy gdzieś po oceanie, daleko od ludzi i nieznośnego gwaru. Ale nawet złudzenia być nie może.
— Dlaczego?.. — spytałam.
— Och no, — byłoby inaczej.
— Jakby było?..
Spojrzał na mnie z pod rzęs, tak po swojemu, trochę z góry.
— Pyta pani przez ciekawość tylko, ja zaś nie lubię ciekawości niewieściej zaspakajać.
— Niech pan wycofa słowo „tylko” i, ową „niewieścią ciekawość”.
— Więc... mam odpowiedzieć?..
— Proszę.
Czułam, że płonę.
— Chce pani tego?..
— Tak.
Patrzył na mnie badawczo.
— A zatem płynęlibyśmy nie na pancerniku, lecz na yachcie Okeanos, który pani zna, na naszym yachcie, w świat, w przestrzenie, tam gdzie pani lubi, gdzie pani chciałaby być.
— I może kiedyś będę. — ... Gdzie... chciałabym być... — westchnęłam zcicha.
— Ale ze mną, — szepnął prędko. Wołano już nas z dołu. Całe towarzystwo nadeszło. Widziałam, że pani
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/30
Ta strona została przepisana.