D’Ivonie przyglądała mi się uważnie swojemi bystremi czarnemi oczami. Artur był zimny, jak zwykle: sztywny chłód jego nie zdradzał żadnych wzruszeń. Po zwiedzeniu pancernika zgromadziliśmy się na przystani. „Wellington” odpływał właśnie. Kapitan statku żegnał nas, salutując, i rozmawiał chwilę z Arturem, poczem wydał jakieś polecenie załodze. Na pokładzie ukazała się orkiestra okrętowa, złożona z kilkunastu marynarzy z ogromnemi trąbami, błyszczącemi w słońcu. Gdy pancernik, uwolniony z kotwicy, ruszył od brzega, zadęto w trąby hucznie. Dźwięk śpiżowy, tchnący jakąś grozą, rozlał się po falach szeroko, melodja poważna, dość niezwykła i majestatyczna, przytłaczała jakby swą olbrzymiością, padała na wzniesione bałwany potęgą dostojnych tonów. Kapitan stał na swym mostku z dłonią przy kaszkiecie, cała załoga również. Spojrzałam na Artura. Kapelusz trzymał, uniesiony lekko nad głową.
— Czy to hymn narodowy? — spytałam.
— To hymn marynarki.
— Grają go in gratiam pani na jej cześć — dodał D’Ivonie, stojący obok.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
— Ależ tak, — potwierdził uparty francuz, czarny i żywy jak żuk. Słyszałem, jak pan Dovencourt-Howe rozmawiał z kapitanem. Ten hymn, to owacja dla pani.
Z kolei spojrzałam pytająco w oczy Artura.
— Tak, — odrzekł krótko.
Zmierzyliśmy się wzrokiem i ja spuściłam powieki. Coś szczególnego miewa on w swych oczach, gdy tak na mnie patrzy. Nawet mu nie powiedziałam „dziękuję”, wydało mi się to zbyt szablonowem. W milczeniu obserwowałam odpływający pancernik. Jest w tem wyłączny wyraz, zdało mi się wówczas, że statek jest istotą żywą i czułą. Odsuwa się od brzegu wielki, pompatyczny, pyszny ze swych kominów i mocy, jest jakby nadęty butą, zda się być niezwalczony. Płynie dumny, wygląda wspaniale ze wzniesionym czołem; bierze zaborczo pod siebie rozkołysane fale, miażdży je żelazną piersią; z tyłu kolosalna śruba burzy wodę, aż pienisty szlak pozostaje po niej, niby olbrzymi ogon. W takiej chwili statek imponuje morzu, kpi sobie z fal, lekceważy góry bałwanów, idzie jak tytan, jak zwycięsca, przed którym morze rozpłaszcza się poddańczo. Uderza w oczy ta niewolniczość morza przy zwycięskim gmachu prącego naprzód pancernika. Jest złudzenie, że wchłonie on w siebie całą tę masę wód. Nie mogłam oderwać zachwyconych oczu od tych dwóch potęg, dążących ku sobie na spotkanie. Trąby grały jeszcze, wzmacniając wrażenie. Zwierzyłam się z niem przed Arturem. Byliśmy znowu sami, reszta towarzystwa stała opodal.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/31
Ta strona została przepisana.