z oczami wielkiemi i błyszczącemi niby dojrzałe wiśnie.Z trzymanej na kolanach miski wyciągał palcami długi makaron i jadł szybko, wpatrując się we mnie ciekawie. Gdy zbliżyłam się, chłopczyna widocznie przestraszony rzucił miskę i, niby wiewiórka, skoczył na drabinę, prędko, prędko wdrapał się na szczyt muru, usiadł na nim i patrzał na mnie z miną dowcipną, wyraźnie wątpiąc, abym za nim podążyła. Ubawiona, przemawiałam do chłopca, zachęcając go by zeszedł. Po chwili stanął przy mnie Artur i zaczął coś mówić do malca; żartowaliśmy z niego wspólnie. Patrząc w górę, nie zauważyłam jednak, jak Artur dwukrotnie oplótł mnie długą, wiotką pnączą róż, usianą czerwonemi gronami, koniec pnączy zaś zarzucił mi na ramię z bladym uśmiechem na ustach.
Oblałam się krwistym rumieńcem.
— Co pan robi?..
— Niech tak pozostanie. Jest pani uwieńczoną.
Pochylił sit i odciął pnącz od całości krzewów, gdy nadeszli państwo D’Ivonie.
— Cóż to za dekoracja? — spytała ona.
— Bajecznie pani w tych purpurowych gronach wygląda, — dodał on. — Jak to kobieta potrafi się ustroić, kokietka jednak z pani.
Śmiałam się ubawiana, ale Artur pospieszył z wyjaśnieniem:
— Och, wszakże to nie pani, lecz moje dzieło...
— Pana? a to ciekawe! — zawołała „Ivonka“.
Popatrzył na nią trochę ironicznie.
— Dlaczego — ciekawe?
— Bo to do pana nie podobne. Nie myślałam, że pan umie wpaść na taki pomysł.
— Czyli, że bywam niekiedy nieobliczalny.
Był znowu zimny, suchy i sztywny prawdziwie po angielsku. Takim go lubię, taki mnie porywa. Jego chłód jest dla mnie podnietą, bo dystynkcja Artura, i wykwintna rasowość postaci jego wybitniejszą się staje w tym spokoju, w tej zimnej krwi. Wsiadając do samochodu, znowu mi wskazał miejsce przy sobie. Pnącz różany zdjęłam z siebie, trzymając go jak szal na ręku, gdy wsiedliśmy, Artur rzekł z rzadką u niego żywością:
— Pojadę całą siłą motoru.
— Chce pan katastrofy?
— A pani?
— Ja zależę od pańskiego kaprysu, raczej my wszyscy.
— Pragnąłbym, aby pani siebie wyłączyła z tej liczby mnogiej.
Automobil fuknął głośno i popędził szalenie. Zaryzykowałam znowu pytanie:
— I... dokąd bym wtedy zajechała?..
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/33
Ta strona została przepisana.