— Tam, skądbym już pani nie puścił, — rzekł głuchym głosem.
Po chwili spytał:
— Nie obawia się pani tak szybkiej jazdy?
— Nie. Ufam panu.
— To dobrze, pani powinna mi ufać.
— A tamci państwo za nami?
— Ach, to pasażerowie przygodni, ja wiozę tylko panią, to mi wystarcza.
Elża Gorska zatrzasnęła książkę i upadła na poduszki. Ręce załamała nad głową.
— Poco ja tu przyjechałam, poco... poco?...
Zamyśliła się tęsknie. Postać Artura stała jej w wyobraźni taka, jak go pożegnała na dworcu w Wiedniu, dokąd ją odprowadzał, on, pamięta tę chwilę aż nazbyt dobrze. Gdy pociąg miał wyruszyć, doznała uczucia, że kończy się w tej minucie jedna epoka jej życia, a rozpoczyna druga — nieznana. Tak ją ta świadomość przejęła, że wrażenie to odbiło się na jej twarzy. Artur spojrzał na nią uważnie i rzekł:
— Pani się czegoś trwoży?..
Milczała, gdyż nie chciała przyznać, że odgadł. A Dovencourt rzekł znowu głosem matowym, stłumionym jak zwykle, gdy był czymś poruszony.
— Nie jadę z panią tylko dlatego, że jestem pewny twego powrotu. Pragnę, by powrót nastąpił jaknajprędzej. Pani zatęskni do słońca, do morza.
Zdawało jej się, że powiedział cicho: „do mnie“... lecz może podszepnęła to jej własna myśl. Pociąg ruszył, skurcz nieokreślonego bólu zdławił jej krtań, krzyknęła z głębi duszy:
— Tam coś mnie czeka!.. Przeczuwam...
— Czy on to słyszał? — Stuk hamulców, świst, wrzawa mogły zgłuszyć jej słowa. Artur szedł przy odchodzących zwolna wagonach i kłaniał się jej kapeluszem tak długo, aż utraciła go z oczu. Nie mogła się uspokoić, żal ją ogarnął i tęsknota nagła, silna. Był moment, że chciała wysiąść na pierwszej stacji i wracać do Wiednia, lecz rozsądek wziął górę, przytem była w owej minucie niemal pewną, że robi dobrze, odjeżdżając stamtąd. Tak być powinno. Trzeba raz wreszcie zdecydować się na poszarpanie tego czaru, który mnie owładnął, wydobyć się z matni jego wpływu, nie wracać więcej. Odległa Warownia wydała jej się ostoją życia, miejscem wypoczynku, gniazdem rodzinnem. Burbowie, których nie znała, ciągnęli ją ku sobie intuicyjnie i silnie, coś ją pchało do nich, w tę pustkę, do lasów, do głuchej wsi. Życie dotychczasowe wydało się jej blade i puste. Teraz nastąpi jakiś nowy akt decydujący. Im bliżej była granicy, tem milej odczuwała ciszę i spokój, płynący ku niej z mrocznych przestrzeni. Riviera, wujostwo Renardowie zacierali się w jej wyobraźni, jedynie postać Artura go-
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/34
Ta strona została przepisana.