Minęli szeroko most, bramą wjazdową murowaną i poszli ubitą drogą, pomiędzy oszronionemi ścianami sosen niebotycznych, ku czerwieniejącym się zdaleka murom folwarku. Elża opowiadała Tomaszowi swoje wrażenia z podróży, ale nie była ożywiona jak przedtem, milkła często, zapadała w zadumę. Burba ją obserwował, patrząc na nią z ukosa. Jej jasna twarz, wychylona z futrzanego kołnierza i czapeczki, była dla niego zagadką. Na ustach jej drżał uśmiech dziwny, brwi ściągały się często nad zamyślonemi oczyma, czasem przebiegła jasna łuna przez jej twarz, jakby wspomnienie niezwykle radosne, promienne.
— Coś w niej tkwi... — myślał Burba, i dziwił się, że dręczy go szczególny niepokój. Co to być może? Dlaczego taki lęk wpełznął mu do duszy?.. Dlaczego ta kobieta, nieznana mu jecze przed kilkoma dniami, interesuje go teraz tak bardzo, niepokoi.
Na pytania te nie umiał sobie odpowiedzieć.
Elża zaś z przyjemnością spostrzegła, że robi na nim wrażenie; pomimo to, ciesząc się z asysty dorodnego młodzieńca, odbiegała daleko stąd, hen, nad morze Śródziemne, ku kwietnym, słonecznym ogrodom, porównywała w myśli Tomasza Burbę z Arturem Dovencourt-Howe.
— Ten, to — wesoły, miły kompan, ale tamten...
Dochodząc do stajni, ujrzeli zdaleka skuloną figurę Uniewicza w obszernej lisiurze. Stał z rękoma schowanemi w rękawach i oglądał pysznego konia złoto-gniadej maści. Uniewicz klął, wymyślał na chłopca i nagle, spostrzegłszy nadchodzących, zwrócił się do nich żywo:
— Patrz, Tomek, co ta kanalja wyprawia, nie potrafi nawet konia na lince popędzać; Mustafa-Bej ciska nim jak własnym ogonem.
Burba bez słowa wziął linkę i bat z rąk stajennego, stanął prosty i sztywny, strzelił z bata raz i drugi, umiejscowił konia natychmiast i wprowadził go w tempo regularnego kłusa dokoła siebie.
— Poczuł rękę! — zawołała Elża zadowolona.
— Ba! — dopełnił zachwytu Uniewicz.
Miarowy tupot kopyt po równym zmarzniętym placu nie przerywał tempa ani na chwilę, koń wygiął szyję i z gracją, lecz posłusznie biegał wielkim kołem, prychając jeno dla dodania sobie fantazji w haniebnem poskromieniu.
Uniewicz wskazał na Tomasza.
— Piękny okaz siły, — prawda?
— Wygląda jak posąg.
— Albo, jak właściciel cyrku, tresujący dryganta.
Elża chciała się zemścić.
— Pan nie próbował tej sztuki?
— Ja, proszę pani, jestem nazbyt eteryczny, mnie taki smok przerzuciłby przez całą Warownię.
Jego szczerość podobała się Gorskiej.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/40
Ta strona została przepisana.