— Pocóż pan wobec tego łajał fornala. Powinien pan własną słabość wybaczyć słabym.
— Tak, ale moją słabość ratuje rasa, którą posiadam, mnie wolno być słabym, jako dziecku starej, ewolucyjnej kultury, to nie jest osobiście moja wada, lecz atawistyczne dziedzictwo po zbytniej tężyźnie przodków moich. Siła fizyczna Tomka to wytwór kultury, której ewolucyjne skarlenie tknąć nie śmiało. Ale dla chama siła muskułów powinna być rzeczą całkiem naturalną. Co mu więcej pozostaje nad siłę i czego więcej od niego wymagamy? Siły i posłuszeństwa.
— Niech pan jeszcze doda: i — głupoty.
— A naturalnie, bo mądry siłacz nie będzie nigdy uległy, a już największą zaletą chłopską jest posłuszeństwo.
— Ej, panie, — narzekał pan na archaizm Warowni, ale i w pan spoczywa tęgi feudalista. Pańskie zasady trącą myszką. Taki teorje, jakie pan głosi, straciły kurs.
— Czy pani mówi tak z przekonania?
— Najzupełniejszego.
— Hm, bo pan traktuje tę sprawę doktrynersko, nie praktycznie. Nigdy się pani z kwestją tą nie spotykała oko w oko i dlatego jeszcze pani idealizuje tę klasę ludzi, wymagając dla niej nowszych ram, tymczasem oni najlepiej się czują w starych, a wyrażając się prościej — pod starym batem.
Elża patrzyła uważnie na mówiącego. Jego cienka postać, zbyt wiotka i wątła; jego welinowe, zapadłe nieco policzki i długi nos suchy; jasne oczy, błyszczące jednak dość żywo, świadczyły, że to atawistyczne dziedzictwo, o jakiem mówił, przejadło go istotnie aż do rdzenia. Mały, anemiczny wąsik i nieco wyłysiała z jasnych włosów czaszka, dopełniała obrazu tego typu młodego degenerata. Blade usta Uniewicza skrzywiły się trochę ironicznie.
— Doskonale rozumiem, co pani myśli, patrząc na mnie.
Gorska zmieszała się.
— Myślała pani, że już ja ze swoją postacią truposza nie powinienem głosić takich zasad o starych batach, nieprawdaż? Pani jest szczerą, niech pani nie ukrywa swoich myśli.
— Zaręczam panu, że nie określiłam go tak, jak pan przypuszcza, — odparła żywo.
— Więc coś w przybliżeniu, ale ja się nie obrażam, proszę pani. Jestem sobie zdechlaczek, co zawdzięczam w dużej mierze memu papie i resztę — sobie. Wiedząc, że niewiele mam z siebie do stracenia, traciłem ile wlazło i oto już jestem izolowany od mnóstwa pokus życiowych, jak wygasły samowar, nie wulkan, proszę pani, — to za nieodpowiednie określenie, — ale taki sobie aluminiowy samowar. Mam jednak zawsze wstręt do „czuhunu”.
Pani wie, co to znaczy? Nie, otóż „czuhun” to podły gatunek żelaza, czyli owe chamstwo, o którem mówiliśmy. Pani ma słabostkę do chamów?..
— Nie lubię przedewszystkiem tej nazwy.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/41
Ta strona została przepisana.