bardzo kocha swego jedynaka. Pani Dovencourt-Howe siedziała w swym fotelu, na Promenade des Anglais, za nią stał nieodstępny groom, który ją wozi, gdyż lady Dovencourt cierpi na lekki paraliż nóg. Gdyśmy się zbliżali z Arturem, matka jego czytała dzienniki w cieniu wielkiego parasola. Trapiła mnie myśl, czy się jej podobam. Miałam na sobie skromny, ale elegancki kostjum ciemny i zgrabny Windhorst na głowie. Chciałam wyglądać dobrze. Podeszliśmy. Lady Dovencourt-Howe w swych czarnych etaminach i koronkach, wyglądała bardzo poważnie i surowo. Na siwych pasmach włosów spływała pajęczynowa czarna koronka; twarz blada jak z kości słoniowej i duże siwe oczy, — miały w sobie wdzięk i wybitny typ starej rasy. Gdy mnie Artur przedstawił, utkwiła w mej twarzy badawczy ale miły wzrok, poczem podała mi białą, wązką, wytworną rękę z uśmiechem.
— Przepraszam panią, że ją tak witam, lecz nogi mam słabe — rzekła bardzo uprzejmie. Wskazała mi miejsce przy sobie. Artur stał. Rozmawialiśmy chwilę o jej zdrowiu i klimacie, lecz szybko zmieniła temat, pytając o Polskę, o moje rodzinne strony i najbliższych krewnych. Zauważyłam, że chociaż delikatnie, ale wyraźnie bada mnie oczyma i widzi tylko mnie, osobę, człowieka, twarz, oczy, — nie przesuwa jak inne pospolite kobiety wzroku po szczegółach ubrania. To mnie do niej dobrze uprzedziło. Po pewnym czasie Artur odszedł do Palais de la Jeteé, by kupić bilety na jakiś koncert. Zostałyśmy same. Lady Dovencourt patrzyła na mnie uważnie, ja zaś pod tym przejmującym wzrokiem doznałam lekkiego niepokoju.
— Czego ona tak patrzy?..
Pytając spojrzałam na nią. Pochyliła się ku mnie i, kładąc swoją miękką dłoń na mojej ręce, rzekła z prostotą, cichym, słodkim głosem:
— Sądziłam, że... jesteś piękniejsza.
Uczułam żar na twarzy i jakąś wewnętną miłą falę ciepła. Dziwne wrażenie zdumienia z powodu tej szczerości pierwszy raz poznanej kobiety, — zawstydzenia, że zawiodłam jej nadzieje i radości... głębokiej radości, że pomimo, iż nie jestem piękną, jaką powinna być kobieta w mniemaniu tej pani, by zainteresować jej syna, to jednak... to jednak...
Prawie odruchowo, wiedziona szczególnym popędem uczucia i wdzięczności dla jego matki za tę jej szczerość kochaną, która mi tyle, tyle powiedziała, pochyliłam się nagle do jej ręki i ucałowałam ją gorąco. Staruszka drgnęła, poczułam jej serdeczny uścisk i dotyk ust do mojej skroni.
— Przepraszam cię, dziecko, za moją bezceremonjalność, jestem polką jak i ty. Bardzo się cieszę, że pani nie... obraziłam, to miły dowód, że nie jesteś próżną.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/47
Ta strona została przepisana.