Wzięła broń, radośnie zdziwiona.
— Ach, panie. Czy będę mogła strzelać?...
— O ile pani czuje się na siłach.
— Ale czy trafię do wilka?..
— Ba, to inna rzecz.
— Ciiiicho, — ostrzegał stary Burba niecierpliwie.
Umilkli. Młoda kobieta patrzyła w dal na czarny bór i ciemne żywe plamy wilków na śniegu. Zaczynała się niepokoić coraz więcej, wytężając wzrok przed siebie. Tymczasem wilki zbliżały się do domostwa, a gdy już słychać było ich wark i charkotanie, stary Burba syknął cicho ze złością:
— Tomek, błazen, nie przychodzi.
— Czemu nie strzelacie? — w samo ucho Uniewiczowi szepnęła Elża. Lecz on położył tylko palec na ustach.
Elża stwierdziła niesłychaną czujność wilków. Najbliższe z nich stanęły jak wryte, nastawiły słuchy i kręciły trójkątnemi głowami, węsząc. Oczy ich świeciły w ciemnościach, jak małe płomyki.
W tej chwili cicho wsunął się Tomek. Był bez czapki. Stanął przy Uniewiczu i w milczeniu wziął swoją strzelbę.
— Pal, Tomek, — szepnął ojciec.
— Coś ty kąpiel brał? — spytał jednocześnie Uniewicz.
Huk strzału zatrząsł, zda się, ścianami domu. Wilk najbliższy rozciągnął się na śniegu. W ślad za pierwszym strzałem huknęły trzy inne i znowu Tomek pociągnął za cyngiel. Pomiędzy czarnemi plamami martwych wilków żywe biegały we wściekłych skokach, spłoszone, ogłupiałe z przerażenia. Jeden zapędził się prawie pod sam dom.
— Ten mój! — krzyknęła Elża i wymierzyła.
Jednocześnie z nią strzelił Tomasz Burba tak, że dwa te strzały zlały się w jeden. Nieruchome cielsko na śniegu było jego rezultatem. Gdy Gorska po strzale spojrzała przed siebie, nie było już na pobojowisku ani jednego żywego wilka, — czerniło się tylko kilka trupów. Przerażone stado zwierząt w panicznej ucieczce dosięgało już lasu.
— Brawo, pani Elżo! Pyszny, śmiertelny cios, — wołał Uniewicz.
— Śmiertelny duet, niech pan powie, — sarknęła gniewna.
— Ach, więc pani zauważyła?
— Tomek wyrwał się jak Filip z konopi z tym swoim strzałem. Mógł tego wilka darować mnie.
— Toż zostaw, Elżuniu, wilk poszedłby w bór cały, a teraz, ot leży bestja.
— Mogłam go sama zabić.
— Ach, facecja, na to trzeba wprawy. No, udała się zasadzka. Zejdźno, Stachu, serce, i przelicz, ile ich tam jest, a uwolnij brytany z więzienia. Ja strzelałem tylko raz.
— A mnie strzelba spaliła na panewce, — żalił się Sybirak.
— Ja dwa razy, — rzekł Uniewicz.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/51
Ta strona została przepisana.