— I ja dwa, — dodał Stacho, — ale najwięcej walił panicz.
— Strzelałem cztery razy, — mruknął Burba.
— I pół, — dodała Elża zła, — ja zaś tylko pół, złożona z tego całość zabiła wilka.
— Nie, wilk jest wyłącznie twój, ja spudłowałem.
— Dziękuję ci, Tomku, za twoją uprzejmość, ale trzeba dać świadectwo prawdzie. Trudno!
— A przedewszystkiem nie przyznawaj się nigdy do pudła wobec kobiety, — rzekł Uniewicz tonem mentorskim.
— Otóż właśnie, słuszna uwaga i doświadczona, — zaśmiał się stary Burba. — No, a teraz spać, mili państwo, wilki pozbieramy jutro, jeszcze nad nimi psy odprawią larum.
Zeszli razem ze strzelnicy. Gdy w korytarzu oddawali sobie dobranoc, pan Cezary, całując głowę syna, zawołał zdumiony:
— A toż co, lałeś wodę na głowę, czyś tak spotniał? Patrzajcie, jakby nurka dawał, taka mokra głowa.
Uniewicz zaś dodał:
— Odrazu to spostrzegłem i pytałem, czy brał kąpiel. A on sobie widocznie jak Kmicic wodę na łeb lał. Ale chyba nie z powodu wilków...
Tomasz milczał. Gdy podszedł do Elży, nagle chwycił jej obie ręce i gorąco, namiętnie prawie do ust przycisnął. Nikt tego nie spostrzegł. Tomek podskoczył za ojcem i Uniewiczem, Elża zaś wpadła do swego pokoju z dziwnym jakimś dreszczem. Rozebrała się szybko i położyła, nie zapalając światła. Była pod szczególnym wrażeniem, natłok myśli nie pozwalał jej zasnąć. Wzrok Tomka, gdy mu otworzyła drzwi, i późniejsze jego zachowanie się, było dla niej nazbyt wyraźne, by nie zrozumieć, co się z nim dzieje. Spostrzegła to zresztą już parokrotnie. Odkrycie to bawiło ją i wzruszało, dziś jednakże drgnęło w niej jakieś inne uczucie i zaniepokoiło ją silnie. „Jakże można, czyż to możliwe, wszak tamten jedynie istnieje i panuje”, — robiła sobie wymówki, a sumienie odpowiadało: „wszak odtrąciłaś tamtego i wspomnienie o nim zatracić chcesz, dopełnia się twój wyrok łatwiej niż przypuszczałaś, ucieczka z pod wpływu tamtego odniosła skutek”. „Ja nie chcę, nie chcę, nie chcę!” — wołała strwożona. „Czemu kokietujesz Tomka?” — zapytał inny głos wewnątrz. „Czemu?” — pytała sama siebie w zdumieniu — „nie znam celowej i sztucznej kokieterji, więc jeśli robię to bezwiednie, czyż moja w tem wina?..”
Rozmowa z własnem sumieniem nie uspokoiła Elży. Przeciwnie, obrony nie znajdywała przed sobą, gdyż istotnie Tomasz podobał się jej coraz więcej. Tak różnił się od Artura, ale pomimo to był dziwnie pociągający nieprzemożną siłą kontrastu. Tamten niepokoił, drażnił, — ten oddziaływał raczej kojąco, łagodził nerwy pomimo swej buńczuczności i zawadjactwa. W tamtym przeczuwało się pod grubą powłoką lodową ogień, podsycany zwolna i umiarkowanie, — ten oddziaływał wybuchowo jak płomień, który
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/52
Ta strona została przepisana.