parzy, ale jest miły i nie wzbudza lęku. Tamten porywał trochę po szatańsku, — ten unosił, jak burza. W tamtym był jakiś urok tajemniczy a potężny, czasem wzbudzający grozę, — w tym bezpośrednio przebijał czar młodej i dzielnej natury męskiej.
„Ten złoty Tomek, jest dla wszystkich zrozumiały, — Artur dla wybranych”, — myślała Elża, pełna wewnętrznej podniety.
Myśli tłoczyły się jedna za drugą, sen odleciał zupełnie. Obrazy Riviery nasuwały się plastyczne, pełne życia i kolorytu. I powoli, powoli — Warownia, Burbowie, strzelanie do wilków, zima, śniegi, bory, wszystko to malało, nikło gdzieś, zapadało, wreszcie rozwiało się zupełnie. Majaczył najdłużej Tomek Burba i jego oczy, te dziwne oczy, gdy spotkały ją w białym negliżu. Widoki jasnego brzegu panoszyły się despotycznie. Nadpływały coraz nowe, zasłaniając sobą wszystko. Tomek Burba jeszcze trwał: jego oczy i głowa, zlana wodą. Istotnie, — archaiczny, kmicicowy sposób, gaszący zapały, widocznie skuteczny, bo jakże on później celnie walił do wilków. Tomek trwa, ale oto nasuwa się wysoka rasowa postać Artura, smukła i taka wykwintnie patrycjuszowska, więc Burba nagle maleje i chwieje się, jego oczy ciemno-błękitne, takie energiczne i pełne iskier, gasną, zacierają się pod mocą magnetyczną przymrużonych źrenic tamtego. Dovencourt wypływa na falach wizji niby potężny pancernik, przed którym szybko, szybko cofa się żaglowiec — Tomek. Wreszcie zatonął zupełnie w spiętrzonych falach morza wspomnień. Wizją, tęsknotą, wyobraźnią stanęła tam wśród słońca, błękitów, kwiatów i słodkiego szumu morza. Widzi się oto na tarasach Monte-Carlo. Jest wieczór, niebo granatowe, a przezrocze, jakby czarny djament, połyskujący mnóstwem brylantowych gwiazd. Taki sam czarny djament, tylko płynny ma pod stopami. Poza nią kasyno jarzące od świateł, niby wielka czarodziejska latarnia zaczarowanej nocy. Dalej błyszczą hotele, pałace; coraz wyżej, wyżej lśnią pojedyńcze światła, ogniki lamp. Przed nią, poza płynną taflą czarnego djamentu majaczy Monaco, łyskające słabem światłem, nikle również zarysowuje się świetlna szarfa bulwaru Condamine na prawym brzegu. Latarnie oddalone gasną wobec magnackiego przepychu rakiet, tryskających z wyniosłego cypla Monaco. Jest jakaś uroczystość i dlatego puszczają cudowne te ognie. Na tarasach tłumy wyległe z sal gry kasyna, zebrane z całego wybrzeża. Stoją Chreptowscy, D’Ivonie z żoną, ale Artur i Elża są nieco odosobnieni od wszystkich, poza tłumem. Przed chwilą ona, zmęczona gwarem sal gry, uciekała na górę gmachu, do bibljoteki. Spotkała Artura już przy schodach w momencie, gdy jakiś przygodny adorator, moskal, czy gruzin o bardzo wyraźnym charakterze swej rasy, prześladujący ją wzrokiem cały dzień, spieszył za nią również do bibljoteki. Dovencourt-Howe zauważył to, a gdy dostrzegł niepokój w jej spłoszonych oczach, stanął przy niej spokojnie, zimny i sztywny jak zwykle, zamykając przejście napastnikowi, i tak wymownie spojrzał mu w oczy, że tamten, jak po policzku, cofnął się wgłąb atrium. To nieme zwycięstwo Artura ura-
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/53
Ta strona została przepisana.