dowało ją niezmiernie. W bibljotece podziękowała mu gorąco, a on, uścisnąwszy jej dłoń, rzekł krótko:
— Chcę czuwać nad panią.
Zaraz potem zaczęło się puszczanie rakiet. Oboje wyszli na tarasy, złączywszy się z towarzystwem, lecz wkrótce jakby niechcący znowu się odsunęli. Ona była pod potężnym wrażeniem jego mocy i tajemniczego uroku, jaki posiadał. Stała przy nim blisko, on ją odgradzał od tłumu, opiekował się nią jak dzieckiem, czuła się bezpieczną, wyjątkowo spokojną i upojoną. A przed nimi działy się cuda. Z wzniesionego nad zatoką cokołu skały Monaco wykwitł nagle olbrzymi bukiet krwawo-ponsowych i purpurowych maków, wielkich, z czarnemi trzęsieniami środków. Bukiet wystrzelał pod ciemny, gwiaździsty strop nieba szalonym pędem, rozwiązywał się w powietrzu i, rozsypany, opadał pojedyńczemi kwiatami ku morzu, kapiąc gęsto karminem płatków. Zaledwo stopiły się gorące maki, gdy oto wytryska snop białych, przeczystych lilij. Kolosalne kwiaty, drżące wewnątrz swych kielichów pomarańczowo żółtym piórkiem, zwisają ciężką więzią i pojedyńczo chwieją się w powietrzu coraz niżej, niżej, aż kładą się cicho na fali, toną w jej ciemnej lawie. Za liljami wyfruwa niezliczone stado bajecznie barwnych motyli. Są ogromne o szerokich skrzydłach koloru drogich kamieni, lecą wysoko w górę, zda się szum ich słychać, lecą chmurą, wtem, — oddziela się kilka od masy i oto rozpryskują się na wszystkie strony, całe niebo osnuwają świetlną tęczą swych kolorowych skrzydeł i lot ich opada, obniża się, aż giną w falach. — Nowe więzie kwiecia wyrzuca cokół Monaco; teraz — rozchwiane, gorąco-żółte pióra chryzantemów. Wspaniałe korony kwiatów olśniewają przepychem, zdobią przez kilka sekund ciemne przestwory nocy i, posłuszne przeznaczeniu, płyną w toń morską. Coraz nowe niespodzianki pojawiają się na granatowem niebie; kwiaty, rajskie ptaki, wreszcie deszcz gwiazd złocistych, a wszystko z charakterystycznym pękaniem i trzaskiem suchym. Po rakietach, witanych oklaskami zachwyconych widzów, strzelały hen, w górę, przebijając jakby niebo, gigantyczne świece rzymskie, niesłychanie długo palące się pod obłokami i w gęstych brylantowych łzach z sykiem zanurzające się w wodzie. Elża, pierwszy raz widząc takie cuda techniki sztucznych ogni, była oczarowana. Zionący huraganem płomieni cokół skalny Monaco przerażał złudzeniem żywiołowej katastrofy pożaru, takie łuny szalały nad nim. Cichym głosem Elża wyrażała swe zachwyty Arturowi, z przedziwnie miłem uczuciem, że jest z nim i z nim razem patrzy na te zjawiska. Aż oto, zaniepokojona jego milczeniem, podniosła na niego oczy. Przeniknął ją ostry, jak iglica, bolesny dreszcz. Dovencourt spuszczoną miał lekko głowę i patrzył na nią tak, jak nigdy. Było w tym wzroku wszystko, co może wyrazić mężczyzna wybranej kobiecie; więc była przedewszystkiem — miłość i rzewność jakaś przenikająca do głębi i namiętność tytaniczna, hamowana siłą woli. Nie trzeba słów; takie nieme patrzenie mówi wszystko, co dusza chce
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/54
Ta strona została przepisana.