Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/56

Ta strona została przepisana.

Niezwykłą przyjemność sprawiły Elży te słowa, spojrzała na Artura; zimna maska jego nie wyrażała żadnego uczucia, był to inny człowiek, niż ten, który przed chwilą patrzył na Elżę i mówił do niej. Wtedy był — dla niej, teraz jest — dla ludzi. Jakże ją upajała ta jego znamienna odrębność.
Projekt Artura przyjęto z zapałem. Elża porozumiała się z wujostwem i w kwadrans potem byli już w samojeździe Artura. Ona siedziała obok niego, za nimi D’Ivonie z żoną, Chreptowska i Verruni, młody Włoch, literat-marzyciel. Ruszyli z pod kasyna i, minąwszy Monaco, pędzili drogą górną, zwaną „route de la vielle corniche”. W dole widniało morze, światła, osady i ludzie. Nad niemi — niebo przesiąkłe granatem nocy, zamieć gwiazd złotych i brylantowe pyły dróg mlecznych, i przestrzeń powietrzna szeroka, świeża, pełna upojnej czystości. Pędzą po skalnych drogach, — nad niemi wiatr jeno po skałach hula i świszczę, rozdrażniony pędem samochodu. Elża nie uczuwa żadnej trwogi; przecie maszynę prowadzi Artur, więc jest taka spokojna, taka szczęsliwa. Coś tam do niej mówi Chreptowska, Verruni prosi ją, by improwizowała opis tej nocy i jazdy podniebnej, bo lubił, gdy słowami malowała naturę. Jej opowiadanie nazywał „epiczno-malowniczą ilustracją”. Ale ona odpowiada im półsłówkami, zbywa ich byle czem — w uszach jej brzmią ustawicznie słowa Artura: „Elly... pójdźmy razem... w świat“ — oczy jej zatopione są ciągle w jego ciemnych, lekko przesłoniętych powiekami, źrenicach, w których wyraża wszystko to, co może wyprowadzić z równowagi umysł kobiety. A przytem siedzi tuż blisko przy nim, widzi go obok siebie, obserwuje jego rękę, opartą na kole steru, rękę, w której trzyma życie jej, własne i tych czworga, za nimi siedzących.. Jadą nad przepaściami, — jedna omyłka, jeden fałszywy kierunek i będą zgubieni. Ale ona mu ufa i nie tylko ona, bo i tamci. Ona jechałaby z nim, pod jego opieką i kierunkiem w świat tak, jak on chce.
Wspomnienie Elży zaczyna przeistaczać się z przeżytej wówczas prawdy w fantazję. Pęd automobilu staje się już nienaturalnie szybkim; to raczej — lot ptaka. Góry wznoszą się niebywale i sięgają nieba; trącane przez nie gwiazdy osypują ich deszczem złota, a oni — pędzą, lecą wzwyż, sami już, we dwoje, zapatrzeni W siebie, gdzieś poza kręgami bytu ludzkiego. Elża słyszy jeszcze szum automobilu i powiew z górskich wichrów, czuje plastycznie obecność Artura przy sobie i łowi nozdrzami woń dymu jego cygara. I słyszy wciąż jego słowa: „Elly... pójdźmy razem... w świat” i swoją odpowiedź: „dobrze”. Ale czy to jej odpowiedź?.. Głos płynie gdzieś z daleka, jakby z za gór, z poza tej granatowo-gwieździstej przestrzeni. I wszystko gdzieś się oddala, głuchnie, maleje...
Elża zasnęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .