— Jak masz talent i natchnienie, tak czemuż nie! A zacznij tylko w siebie wątpić zanadto, tak i daleko zajedziesz, — do Berdyczowa, miast na Parnas.
— Wierzyć w siebie, to jeszcze gorzej.
— Trzeba pracować, moje dziecko, to najpewniejsza droga. Znasz francuskie przysłowie: le génie c’est la patience. Ot widzisz.
— Musiał je ułożyć jakiś skromny genjusz, ale genjusz i w tem cały sekret; do wszystkich się to stosować nie może, bo bez talentu i praca nic nie wskóra.
— Ty masz talent.
— Niewiadomo, dziadziu.
— No, no, mówię ci: nie oglądaj się na Berdyczów, jeśli nie chcesz w nim ugrzęznąć. Boję się tylko, że tobie za nudno w Warowni, ty do szerokiego świata stworzona, a tu głusz.
— Jest mi tu jak w raju, dziadziu, tyle nowych wrażeń.
— A ciągle myślą na Rivierze siedzisz. Ha!
Drgnęła i spojrzała na Burbę zdumiona.
— Ja? Skądże znowu?...
— A ot tak, jak o Rivierze mówisz, to się cała zmieniasz, promienie od ciebie idą. Oj ty, bałamutko, pewno tam kogo zwiodłaś i od niego uciekłaś, a teraz za nim tęsknisz.
Elża uśmiechnęła się trochę nienaturalnie, cała w ogniu rumieńca. Poczem nagle twarz jej ściągnęła się smutkiem.
— Nie, dziadziu, nikogo nie zwiodłam, — rzekła cicho.
Stary Burba przysunął wąsy do jej ucha. Szepnął:
— A... Tomka nie bałamucisz?... Hę?...
— Cóż znowu? Skądże takie przypuszczenie?!
— No, patrzajże, bo jego serce to złote, szczere, nie żadna, tam zagraniczna imitacja, to dusza — chłopak. Szczęśliwa, którą on pokocha; można go zabrać, lecz nie wolno złamać, taki już się nie sprostuje. Za wielka byłaby szkoda jego dla igraszki.
Mówił tonem poważnym, trochę surowym. Elża była dotkniętą, zwykła jej porywczość uniosła ją. Przemówiła sucho:
— Jeśli to ostrzeżenie dla mnie, dziadziu, to... zupełnie zbyteczne.
Stary nie obraził się.
— Wiem, bo cóż tam on dla ciebie, nie świetny pod żadnym względem, nie nazbyt wykształcony, jakich ty lubisz, ale i bez tego wszystkiego, to skarb dla kobiety. Ot, że chwalę własnego syna, będziesz się śmiała ze mnie, Elżuniu.
— Ani trochę, sama znam Tomka i wyjątkowo go cenię.
— Bo i ty kochane dziecko, ale z Tomkiem mam kłopot.
— Jaki?...
— At, zakochał się w jakiejś tam dziewczyninie, ona za nim szaleje i podobno, jak Uniewicz dowodzi, chcą go zawieść do ołtarza.
— To niemożliwe! — wyrwało się Gorskiej.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/60
Ta strona została przepisana.