Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/61

Ta strona została przepisana.

— Otóż to właśnie i bieda! Tomek miękki jak wosk, a ona głupiutkie biedactwo; jak go przyprze do muru, gotów ulec, a to już nie daj Boże. Tomek nie filozof, ale ono gęsiątko też nie dla niego, ani mózgiem, ani rodem, ani stanowiskiem, tylko że na licach gładka jako kwiat wiosenny. Strasznie ja się trwożę o Tomka.
Elża siedziała zamyślona z chmurą na czole i zmierzchem na pobladłej twarzy. Burba jeszcze coś mówił, lecz oto wyjechali na małą polankę, na której stało kilkoro sań i grupa myśliwych z Tomkiem na czele.
— Jesteśmy na punkcie zbornym. Zaraz hajda w las! — rzekł pan Cezary, witając sąsiadów. Poczem wszystkich przedstawił swojej wnuczce.
Obrzuciły Elżę ciekawe spojrzenia.




VII.

Obława była w pełni. Dwadzieścia kilka strzelb, licząc z gajowymi, dokonywało spustoszenia wśród kniei, niszcząc wilki zawzięcie. Zajmowane ostępy leśne huczały grzmotem strzałów; wrzaski licznej naganki, trzask kołatek, trąby leśniczych prowadzących naganiaczy, skowyt i zajadłe szczekanie ogarów, wszystko to zlało się w piekielny harmider, który ożywił bór, do nerwów ludzkich wprowadzając dreszcz namiętny i morderczą pasję. Elża jeździła po kniejach w małych saneczkach Tomka, czasem z nim, częściej z dziadkiem. Z nimi też stawała na stanowisku, niezmiernie zainteresowana polowaniem. Drażnił się z nią Uniewicz, że po wczorajszym dublecie z Tomkiem straciła werwę do mordowania wilków, gdyż nie strzelała ani razu, poprostu nie chcąc się narażać na żarty, a będąc przekonaną, że wilka nie zabije.
Na ostatniem stanowisku przed śniadaniem stała przy Tomaszu Burbie. Wilków nie było, natomiast Elża miała sposobność przyjrzeć się dzikom, których parę stad wypłoszyła naganka. Szły ociężałym galopem, roznosząc po lesie łomot swych kolosalnych cielsk. Racicami miażdżyły gałęzie, świst i rechot wściekły wychodził z ich zajadłych ryjów. Czarne, oblepione żywicą, miały wygląd śpiżowych kul. W pewnej chwili Tomek trącił lekko Elżę i wskazał jej oczyma na prawo. Spojrzała i — cichy okrzyk wypadł z jej piersi. Pełnym cwałem biegło kilka saren. Płowe ich ciała, wyciągnięte w pędzie jak cięciwy, miały w sobie wdzięk i grację, smukłe główki wysuwały naprzód, czarną błyszczącą chrapką wietrząc powietrze, rozedrgane od krzyków.
— Tomek, czy ty strzelasz do sarn?...
— Ojej! okropnie lubię. Ale dziś nie można.
— Wiem, a ja żałowałabym. Zające bym tłukła.
— Nauczę cię trzelać, jeśli chcesz?
— Ależ bardzo chcę. Naganka wraca, niema tu wilków.