— Wezwali go na gwałt, stary kutwa Stupski prosi, by posłać po doktora. Mądry to jest dziad... O! mądry.
— Panie, czy Tomek pojechał na Wyręby? — pytała Elża powtórnie w nerwowem podnieceniu.
Uniewicz patrzał na nią badawczo.
— Pojechał, — rzekł z naciskiem.
— Dziękuję panu i... proszę... proszę pana... bardzo...
Wahanie jej nie uszło uwagi Uniewicza.
— Czem mogę służyć, proszę mówić śmiało.
— Niech pan nie wspomina Tomkowi o naszej rozmowie. Proszę mi dać słowo.
— Słowo honoru, — rzekł pan Mel z powagą
— Dziękuję.
Podała mu rękę, którą ucałował serdecznie. Elża wróciła do salonu, blada i zmieniona. Nie chcąc więcej tańczyć, wyręczyła babkę przy fortepianie. Z początku grała mazura z taką pasją i werwą, że poruszyła całą salę. Protestowano przeciw jej usunięciu się z koła tańczących, lecz nie ustąpiła. Jej gra rozbrzmiewała hucznie, pełna szału, wrzawy, ale utrzymana w tempie, porywającem do tańca.
Wyrażał się — w tej muzyce cały bunt jej istoty, temperament i walka, jaka w niej wrzała. Oczyma duszy goniła Tomka: przez białą przestrzeń, w zaśnieżonym lesie — pędzącego małemi saneczkami do... tamtej dziewczyny. Czarny Ataman gna jak wichura, a Tomasz ma serce ściśnięte bólem, że... Karolcia chora. Jej oczy błękitne przerażone, za łzawą powieką. „Panieńskie fochy”, — dlaczego to Uniewicz powiedział?... Ach tak, bo Karolcia zmartwiła się, ujrzawszy Tomasza, zajętego rozmową z nią, z Elżą. Zgryzła się i dostała spazmów, ha, ha, ha! Niewiniątko! A Tomek tam do niej pędzi; nie, już pewno tam jest, trzyma w ramionach rozpłakaną Karolcię, swoją umiłowaną, ha, ha! A Słupski „kutwa, mądry dziad”, czuwa i prosi o doktora.
Mazur rozszalał się na dobre, stracił tempo i wkrótce przeszedł w huczne warjacje, fugi, scherza, — aż zaczął szlochać i konać w nokturnie Chopina. Nikt już dawno nie tańczył; wszyscy patrzyli na grającą, z początku w zdumieniu, potem wsłuchani w łkające tony nokturna, który w końcu wpadł nagle w burzliwą uwerturą. Jakby buńczuki zaszumiały na sali. Elża grała dla siebie. Znikł dla niej salon i ludzie. Uniewicz, obserwujący ją z daleka, czytał w jej skupionej twarzy jak w książce; gdy jednak dostrzegł w jej rysach drgania nerwowe, przestraszył się, że wybuchnie płaczem. Podszedł do niej biisko.
— Pani Elżo, — usłyszała cichy głos.
Podniosła na niego oczy już pełne łez. Pytała w milczeniu.
— Gramy z panią mazura na cztery ręce. Niech tańczą!
Nogą przysunął sobie krzesło, usiadł i zaczął w wiolinie grać tego samego mazura, którego przedtem grała sama. Elża zdusiła
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/69
Ta strona została przepisana.