błecznemi i owocami w cukrze. Starzy wprowadzali do tych posiedzeń archaiczny ton i jakiś sentyment, wiejący niby z zapylonych szpargałów a szanowny; młodzi przeplatali go swoim humorem, wesołą beztroską chwili i nadziejami przyszłości. Wieczory takie lubili wszyscy niezwykle. Elża wyobraźnią przenosiła się w jakieś odległe czasy życia własnych prababek. Wzrok Tomka uparty dziwił ją, często wzruszał. Stosunek z nim był niby braterski i wesoły, ale bez dawnej szczerości, nasiąkły niepokojem, drażniącym ich oboje. Czuli, że stanęła między nimi zapora i że już tę zaporę przemóc ciężko. Odczuwali to samo i starzy Burbowie i Uniewicz. Elża częściej podczas dnia przesiadywała w swoim pokoju, gdzie „obłożona bibułą”, jak mówił pan Mel, przenosiła się w inny świat, zapominając o Warowni i Tomku. Na stalugach jej stało zaczęte płótno obrazka, malowanego z natury — widok z jej okna. Pokój swój urządziła po swojemu, biurko zapełniło się gracikami wytwornemi, z których każdy był jakąś pamiątką lub symbolem; kilka obrazków małych własnej roboty i pejzaży z Riviery, a także reprodukcje ulubionych mistrzów zdobiły ściany. Brakło jej kwiatów, tęskniła za niemi tak silnie, że zaczęła malować kwiaty z pamięci i z wzorów. Te, co były w Warowni: sztywne fikusy, dostojne jakieś rozłożyste a niewymowne rośliny — nie zadawalniały jej pragnień. Aż kiedyś spotkała ją niespodzianka: Tomek przywiózł jej z miasta cały stos różnych doniczek kwitnących i zielonych. Wdzięczna mu za to niezmiernie, umaiła gustownie pokój i zaprosiła wszystkich, aby podziwiali. Stary Burba rzekł wówczas:
— Poczekają przyjdzie wiosna, to i tej twojej Riviery nie trzeba, będziesz mogła spać na kwiatach, kiedy je tak lubisz, i to na jakich! Ha! Nie anemonki, co od anemji nawet biorą nazwę, ale kwiaty nasze, waćpanno; to przepych, to rozkosz, ot co! Facecja! A jak ci tu leśnicy naniosą konwalji, że sobie z nich materace możesz porobić.
— Niech dziadzio nie urąga na anemony, bo to bajeczne kwiaty, zwłaszcza różowe.
Tęskna zaduma padła na jej twarz. Artur ofiarowywał jej często różowe anemony.
— At, sztuka wielka! — wołał Burba, — nasze kraśne maki zakasują te twoje anemony. A jest ich tu pełno, czerwone łąki.
Zamyślenie na jej twarzy dostrzegł Tomek. Rzekł z odcieniem żalu:
— Kto tęskni za... wspomnieniem anemonów, tego nie zadowolnią — maki.
Elża poczerwieniała, a pan Cezary spojrzał na nią, na Tomka i wzruszył ramionami.
— At! jeśli o wspomnienie chodzi, to czasem i byle jaka pstrutka, mizerna kwiecina robi wrażenie. Ot ja, gdym się Urszulce oświadczył i został przyjęty, zerwałem jakieś kwitnące niebożątko z pod jej stóp i schowałem na pamiątkę, mam do dzisiejszego dnia zasuszone. Ha! że też to każdy najstateczniejszy człowiek
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/73
Ta strona została przepisana.