Tomasz zbladł.
— A jak cię nie puścimy z Warowni, co?... Ot, co będzie wtedy?...
— O, dziadziu, mnie nic i nikt nie zatrzyma, gdy tęsknota gna. Ja muszę być wolnym ptakiem, inaczej nie mogłabym żyć.
— Znajdzie się ktoś, co ci kaptur na głowę założy, łańcuszki na nóżki, bodaj złote, i klatkę swą zaofiaruje.
— Ja klatek nie uznaję.
Była podrażniona.
— Nawet z ukochanym? — spytał Burba także trochę zły.
Elża spuściła głowę nisko i powieki jej zadrgały. Ujrzała w wyobraźni Artura zakładającego na nią złote okowy. Jego „klatka” szeroka, przestrzenna... jak cały świat. Tylko on miałby prawo ją skuć i taka niewola byłaby czarem.
Podniosła dumie głowę.
— Z ukochanym — tak! — rzekła śmiało.
— A widzisz, buntownico jedna, i ręczę, że byłabyś wtedy nawet pokorna.
— Nie, pokorna nigdy! ale cicha, słodka i poddana.
Tomek wstał z krzesła, podszedł do okna i przyłożył płonące czoło do zimnej szyby. Uniewicz rzekł rozwlekłym tonem:
— Silne musiałyby być ręce. które by panią do tego skłoniły, tytanicznie silne, lecz... aksamitne.
— Ach, jak pan to dobrze powiedział...
— I jeszcze dodam, że i dla niego byłaby rozkosz w takim tryumfie. Bo wziąć sobie gęś albo kuropatwę i przyprawić ją w dowolnym sosie, potrafi każdy, ale...
— Takiego czorta, jak ja, — podchwyciła Elża z uśmiechem.
— A tak, takiego czorta rzucić sobie do stóp, poddanego i upojonego, to już zwycięstwo. Na to trzeba mocarza.
— Albo drugiego czorta, — rzekł pan Cezary.
— Brawo, dziadziu!
— A jeśli kto ma większe pragnienia... niż siły? — spytał nagle pan Mel.
Zaległo milczenie. Nikt nie odpowiadał, chociaż Elży cisnęło się kilka odpowiedzi na usta. Więc Uniewicz po chwili rzekł znowu, jakby do siebie:
— Wówczas najczęściej świadomość tej nierównomierności przychodzi... zapóźno.
Nikt mu nie zaprzeczył, wszyscy milczeli.
Gdy Elża otrzymywała listy z Riviery od Artura, wówczas zamknięta w swoim pokoju, długie godziny była niewidzialną, wertując listy po kilka razy. Marzyła, często łzy zaszkliły w jej oczach, lecz siłą woli umiała je ujarzmić. Pisząc do Artura zaledwo parę razy na kartach, przyznała mu się, że pisze coś z myślą drukowania i że ją ta praca pochłania; wreszcie i te zwierzenia, w krótkich listach zawarte, ustały.
„Nie wolno mi, — nie wolno!” — myślała.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/75
Ta strona została przepisana.