dza jej piersi, że przypina jej skrzydła do ramion, że jest jej żywszem marzeniem, najdroższem dobrem do osiągnięcia.
— Lecz czy zdolna jestem w tej chwili i wogóle do twórczych poczynań?
I pogrążała się w beznadziejnem kole zwątpień. Nasuwały się jej ponure wspomnienia lat małżeńskich z Gorskim, kiedy nie mogła wziąć pióra do ręki bez szyderstw z jego strony.
Ale oto ciężkie lata tej niedoli małżeńskiej z Adamem skończyły się; jest wolna, ma przed sobą otwarte pole do działań, może pisać, kształcić się, pracować.
I oto pragnienia rosną, rosną, budzi się nowe natchnienie.
Elża przypomniała sobie, jak wkrótce po owdowieniu postanowiła dowiedzieć się prawdy o pierwocinach swoich utworów drobnych i trwożnych jeszcze. Wzięła swe zeszyty i udała się do wybitnego autora polskiego, bardzo czcigodnego starca, by zasiągnąć jego rady, usłyszeć uczciwe i bezstronne zdanie i przekonać się: warto, czy nie? Czuła, że od jego miarodajnego zdania zależy wszystko, że jej marzenia mogą runąć odrazu w gruzy lub ożywić się nadzieją. Szła jak na szafot. Miłe przyjęcie, żartobliwy uśmiech z powodu jej tremy i jakiś serdeczny ton obejścia, cechujący zawsze tego wielkiego, a skromnego człowieka, usposobił ją raźniej i pobudził do odwagi. Staruszek wskazał jej krzesło przy swem biurku, a widząc, że cała drży, nalał jej z karafki szklankę wody i położył przed nią karmelki. Sam spacerował po pokoju, pytając ją o postronne rzeczy. A wreszcie, gdy na jego żądanie zostawiła zeszyty i po kilku dniach trwogi i emocji usłyszała w tym samym gabinecie, pamiętne dla niej słowa: „pracuj, dziecko, pracuj bardzo, ale pisz, bo warto”, — rzuciła się do rąk starca, całując je z wybuchem szczęścia i okrzykiem szalonej radości i uczucia.
— Entuzjastka z pani, ale to dobrze, to nie szkodzi — mówił ten drogi starzec, a jej się zdawało, że nowe widnieje przed nią życie, opromienione tęczą nadziei.
Młoda kobieta ze smutkiem potrząsnęła głową.
— Gdybyż mię tak stale ktoś pobudzał, dodawał otuchy, nadzieją krzepił, możebym dopięła swego celu, ale zwątpienie mnie truje, tak mię to zwątpienie zniechęca do dalszej pracy twórczej... Ach, Boże, Boże! Czy szczyt marzeń moich spełni się kiedy? — czy ja, czy ja?... Boże, nie karz mię za zbyt śmiałe myśli...
I znowu Dovencourt wypłynął w marzeniu.
— On by mię nie krępował, on by nie szydził z tego, co mi jest tak drogiem, to człowiek wysokiej kultury, on by mi pomocą był, natchnieniem, twórczą siłą, zachętą, — nakazem do pracy. To nie ciasny umysł Gorskiego, który w kobiecie widział tylko klucznicę, mamkę i oprzątkę domową. Artur nie broniłby mi piastować moich ideałów, on by budził i zapalał, by płonęły coraz szerzej.
— A Tomek?...
Elża zastanowiła się głęboko.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/77
Ta strona została przepisana.