— Pomimo twej uprzejmości zostanę właśnie z wami dla dwu powodów; po pierwsze, że... ty mi nie wystarczasz i chcę towarzyszyć pani, a po drugie, że pani Elży groziłoby niebezpieczeństwo.
— O, panie, ja się obronić potrafię sama, jestem odważna.
— O tak! Elżę trudno poskromić, — rzekł Tomek — i nikt jej nie utemperuje.
— Owszem, jest ktoś.
— Kto by cię ujarzmił? Nie wierzę — zaśmiał się Burba nerwowo.
— Ciekawym kto?... — rozwlekle spytał Uniewicz.
— Ktoś, kto jest stąd... bardzo daleko.
Głos jej miał głęboki ton. Zaległa cisza, tylko trzaskał bat i raźno prychały pędzące cwałem konie, dzwoniąc uprzężą. Uniewicz wiedział już wszystko.
Olbrzymie wiązy warownieckie trysnęły zielenią. Zmalały, jakby skupiły się w sobie, garnąc swe konary ciężkie i smukłe gałązki pod zielone puchy młodego listowia. Najpierw seledynowo-złota mgła omotała potężne korony wygrzewających się w słońcu drzew, lecz z każdym dniem mgła stawała się wyrazistszą, była już gazą przezroczą, prześwitującą siecią czarnych splotów gałęzi, była krepą gęsto namotanych woalów, aż wybuchnęła przepychem zieleni. Na ogromne szkielety drzew rzuciła się z szaloną namiętnością wiosennych pragnień i zgubiła je w sobie, pochłonęła, że szerokorzutne rusztowania wiązów zatraciły się pod żywiołowym, bujnym nalotem liści i kwiatów, zatonęły w ich niepowstrzymanej fali. Na mocarnych pniach piętrzyły się kopuły zielone, rozchwiane, wonne i szumiące. Wielmożność wiązów prastarych królowała teraz w Warowni, głusząc sobą dwór modrzewiowy i wiekowe ruiny. Wobec potęgi tych drzew malał, zda się, bór, okalający siedzibę Burbów, a przynajmniej schodził na plan dalszy; wiązy panowały tu wszechwładnie. Nikt ich nie podziwiał, prócz Elży.
Był wielki tydzień. Święta przypadały późno w kwietniu i cała natura nurzała się już w majowej krasie, ubarwiona zamiecią pierwszych kwiatów.
— Kobiety potraciły głowy, — żalił się stary Burba, — jedna nad ciastami, druga nad kwiatami, żadnej ani złapać.
Istotnie, we dworze panował ruch znamienny, zapowiadający gastronomiczne uciechy. Pani Urszula, niby wódz i dyktator, kierowała armią dziewek, kucharzem, gospodynią, popędzając wszystkich od świtu do nocy. Pani Jasiowa miała także swój dział. Stuk moździerzy, siekanie rozlegało się z kuchennych izb bezustannie, coraz to jakaś hoża Paraska lub Hawrośka w krasnym podkasanym samodziale wypadała z piekarni, bijąc pianę w donicy i świecąc czerwienią łydek; ta dźwigała pełne wiadra wody na