„koromyśle”, tamta niosła opasłego indyka pod topór kucharza. Głos Burbiny huczał po całem domostwie, pobudzając do gorączkowej pracy, jakby Warownia spodziewała się oblężenia. Pani Urszula nie mogła zapędzić tylko Elży do roboty. Młoda kobieta zasadzona do obierania migdałów a zajęta swemi myślami, nie potrafiła zadowolić babkę.
— Taż patrzaj, serce, migdały pryskają na wszystkie strony, miast w miskę. Ta dajże spokój, kochanie, z taką robotą.
I Elża uszczęśliwiona biegła z książką pod wiązy albo w las na kwiaty.
Aż nastąpiła chwila głuchej ciszy w Warowni, wszystko jakby zamarło, umilkły głosy, nikt drzwiami nie skrzypnął. „Baby“ siedziały w piecu. Sławne ze smaku i wielkości baby pani Urszuli, więc cały dwór musiał się z tem liczyć. Pan Cezary, obyty już z taką sytuacją, ulokował się na werendzie w fotelu, w potokach słońca, okryty pledem czytał gazety, pykając z cybucha. U nóg jego, zwinięty w brunatny kłąb, spał Kajtuś niespokojnie jakoś. Wiosenne ciepło i pierwsze miodowe zapachy, płynące z boru, nasuwały mu widać czarowne marzenia swobody, bo mruczał, kręcił się i węszył głośno aromat powietrzny. W przeciwieństwie do milczenia dworu bór huczał rozgwarem ptasich głosów. Zawzięcie kukała kukułka, nic sobie nie robiąc z przestrogi pana Cezarego.
— Cicho, przekupko! czy to nie wiesz, że baby Urszulki w piecu?... skaranie boskie z tem ptaszyskiem.
Pan Mel z Sybirakiem wywędrowali do stajen, Elża zaś z kudłatym psem Murmyłą do Pysznego Boru. Szła ulubionemi przesmykami, zasłuchana w huk sosen i w potężny hejnał pełen melodji własnej duszy. Unosił ją prąd pragnień wiosennych, kipiących bujnie dokoła, czuła się zjednoczona z naturą, budzącą się do nowego życia, miała w sobie jej żywiołowe porywy, tęsknotę ukrytą poza wielką radością istnienia i nieprzepartych pragnień gorące źródło.
Unosiły ją skrzydła fantazji. Grała w jej piersi muzyka natchnień nieodczuwanych nigdy; uczucia przeistaczały się w hymny pragnień, łaknące serce wołało: „przyjdź i kochaj, bo kocham, kocham!” W oczach jej płonął ogień zapału, usta krwawym żarem paliły, do nasuniętej wyobraźnią wizji wyciągnęła ramiona i z piersi jej stłumiony namiętnością krzyk wypadł:
— Tomek!
Widzi go przed sobą, on ramiona jej otworzył, oczy mu się iskrzą, usta pragną jej ust, zbliża się ku niej zaborczo, zaraz, zaraz ją porwie, uniesie.
Chwila... i wizja prysła. Dokoła pełno słońca, świeża jasna zieleń, stoją sosny proste, jodły obwisłe, bór usiany gwiazdami i pasmami światła. Drze się kukułka, zanoszą się śpiewem słowiki, życie tu wre i wszystko woła: „żyć!”
Elżę ogarnia nagle ogromna tęsknota. Podchodzi do smukłej sosny, obejmuje ją i tuli głowę rozpaloną do złoto-miedzianej kory. Łzy rzęsiste ma pod powiekami, szloch zrywa się w jej
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/86
Ta strona została przepisana.