żakiecie, w białym szaliku na jasnych włosach, cała ponsowa od rumieńca, z przerażeniem w błękitnych źrenicach, z drżącemi ustami. W ręku trzymała pęk żółtych kaczeńców. Karolcia Słupska! Elża poznała ją natychmiast. Długą chwilę stały naprzeciw siebie bez słowa, mierząc się wzrokiem. Twarz Elży ponsowiała, Karolci bladła. Murmyła naszczekiwał niepewnie.
Karolcia niezwykle zmieszana, bąknęła pierwsza:
— Przyszłam tu po... kaczeńce.
Elża uśmiechnęła się pobłażliwie.
— I po nic więcej? — spytała.
— Przyszłam także po... swarzybabę i barwinek do święconego.
— Idź, idź sobie po swój barwinek dokąd chcesz, byle jaknajdalej stąd, — błąkały się słowa pełne gniewu w ustach Elży.
Już chciała przeczekać, aż Karolcia odejdzie, lecz zbudziła się W niej duma. Ona będzie rywalizowała z tą dziewczyną?... Nie, nie, za nic. Krew jej uderzyła silną falą do głowy, Ogarnął ją strach, że Tomek może nadjechać i zastać je tu obie... Zgrzyt odczuty poprzednio powtórzył się i zatargał jej nerwami. Jakiś śmiech ironiczny, jakiś chichot piekielny usłyszała w sobie. Zawrzało w niej wszystko, odepchnęło od tego miejsca. Skinęła głową lekko, rzekła suchym głosem:
— Życzę pani pomyślności w zbieraniu... barwinku.
Zawołała na Murmyłę i odeszła szybko. Wzburzona, drżąca z gniewu i niewytłumaczonego uczucia żalu, bolesnej przykrości i wstydu, skierowała się w głąb boru, opuszczając leśną dróżkę. Prawie biegła, potykając się o korzenie; kłuły ją igły sosen, zapadała w mokradła, ale szła wytrwale, byle prędzej do domu, byle Tomek nie wiedział, że chciała go powitać. A wszakże Karolcia mu powie, że ona była w lesie. Może on pisał do tej dziewczyny, może to spotkanie umówione?...
Coraz silniejszy nękał ją ból na tę myśl, niechęć do Karolci rosła w nienawiść i budziła się niechęć do Tomka. On wszystkiemu winien, gdyby chciał, mógłby taką Karolcię odsunąć od siebie odrazu, widocznie upoważnia ją do tego, że ona wychodzi na spotkanie, że wie, kiedy on przyjeżdża. Taka gęś, głupia, głupia gęś! — jątrzyła się Elża. Więc on pisuje do tamtej, on jej wyznacza spotkania. Ach, Tomku! I ja... ja szłam jej śladem?...
O, wstyd, wstyd!
W miarą zbliżania się do Warowni pasja Elży coraz okrutniejszą była, ale zaczynał przemawiać rozsądek w obronie Karolci. Cóż ona winna, że go kocha, że biegnie na jego spotkanie gnana uczuciem, czy miłość ma granice i czy potrafi pęta na się zarzucić? A czy ona sama, Elża, nie biegła na drogę, którą Tomek będzie przejeżdżał. Za cóż potępiać tę śliczną dziewczynę, że kocha Tomka, złotego Tomka; taka sobie prosta leśniczanka mogła zakochać się wszakże w młodym pięknym Burbie.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/88
Ta strona została przepisana.