Chwycił jej ręce i zaczął okrywać pocałunkami. Parzyły ją gorące jego usta.
— Przyjechałeś?... kiedy?...
— Przed zachodem słońca.
Elża nie zorjentowała się.
— Więc... więc... byłeś tam... rwałeś barwinek?
— Barwinek?...
— Barwinek i... swarzybabę.
— Swarz babę?... Elżuś... co to znaczy?...
— Którędy przyjechałeś?... mów!
— Wilczym traktem, prosto z kolei.
— Więc nie na Pyszny Bór?...
— Nie, skądże?... Co ci jest?...
— Zwykle jeździsz przez Pyszny Bór.
— Ale nie w roztopy, tam za mokro.
— Za to... kaczeńce jakie...
Nie dodała jednak „czekały na ciebie“, — gdyż taka potężna fala szczęścia zalała jej serce, taki szalony poryw radości uniósł ją, że chciała zarzucić ramiona na szyję Tomka i przygarnąć się do jego piersi. On to odczuł, przyciągał ją do siebie, oboje pragnęli uścisku, kłonili się ku sobie, jak dwie gałęzie jednego drzewa, gorącym pchane wichrem, osypane kwieciem pożądań. On wyszeptał cicho:
— Kaczeńce?... byłaś tam... na Bysznym Borze?...
— Byłam.
— Czekałaś na mnie?...
— Tak, chciałam... ale...
— Elżo...
W tem zaturkotało w kołowrocie, jednocześnie w drzwiach stanął pan Cezary i Uniewicz z lampą. Zgrzytnęły nerwy Tomka. Elża oprzytomniała. Odsunęli się od siebie. Stary Burba zawołał:
— A co, nie mówiłem, że Elżunia już pewno jest i z Tomkiem gawędzi. Ale waćpanna źle robi, tak do późna włócząc się po boru, febra czeka na ofiarę, a potem trzęsu, trzęsu i liczko zblednie. Ot i Urszulka, nie mówcie nic, że graliśmy, a to z Wielkiego Piątku zrobiłby się sądny dzień.
Ogromny „szaraban” zajechał przed ganek z hałasem i klekotem.
— To nie babcia! — zawołała Elża, wpatrując się w ekwipaż.
— A któż inny, ha! — odezwał się tubalny głos pani Urszuli.
— A babcia dokąd jeździła takim cudakiem?...
Burbina, wysadzona przez Tomka, gramoliła się z bryki, a za nią pani Jasiowa.
— Dokąd?... Aj, Elżuniu, i wstyd, że pytasz. Toż do kościoła na Pasję, na grób Chrystusa Pana. Wielki Piątek, zapomniałaś?... Chciałam ciebie zabrać, ale szukaj wiatru w polu, a kilka sąsiadek było, pytały o ciebie. U Poberezkiej wszystkie baby petynetowe klapły, jutro piecze drugie, a moje jak piramidy.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/90
Ta strona została przepisana.