— Ot mi dziwowisko! Facecja! Proboszcz nasłuchał się waszych pobożnych zwierzeń i twoich przechwałek, tak tu zwiezie na święcone wszystkich proboszczów i wikarych, poradzi on twoim piramidom, nie bój się.
— To i dobrze, niech smakują; a że już moim babom nie dorównają żadne na świecie, to pewno.
— Mniejsza o baby, ale nie mogę zrozumieć, czemu babcia tym gruchotem jechała?
Burbina już weszła do domu, nie słysząc. Pan Cezary szepnął dyskretnie:
— Cicho, Elżuniu, a toż dla pokory. Urszulka prędzej by piechotą poszła na wielkotygodniowe nabożeństwo, niż pojechała powozem. No, ale chodźcie do domu. Zimno, wiosna.
Elża wpadła w niezwykły humor, rozpromieniona zarzucała Tomka pytaniami, chłonęła jego opowiadania o polowaniach, wesoło potakując głową. Usta jej się śmiały, oczy tryskały iskrami. Zarumieniona, była uosobieniem życia i szczęścia. Tomek plątał się w odpowiedziach, bo przepalał ją gorejącym wzrokiem. Oni głównie z sobą rozmawiali, sobą tylko byli zajęci. Pan Mel, jedząc śledzia, mruczał coś pod nosem, ale gdy podano rybę, zerknął na Tomka z uśmiechem i rzekł:
— Nie radzę jeść, bo się udławisz.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się Elża. — Czy to i dla mnie przestroga?...
— Hm... może być.
A pani Urszula, która po całodziennym suszeniu, jadła tylko postny żur z razowym chlebem, odezwała się nagle:
— Słuszna to przestroga, bo dziś nie wolno się tak śmiać. Pan Bóg może skarać.
— Ależ, babciu, stęskniłam się za Tomkiem, więc mi jest wesoło, że go widzę, czy to grzech?...
Ułagodzona Burbina pogroziła jej palcem. Tomek nabrał w piersi duży chaust powietrza, jakby mu tchu zabrakło.
— Tęskniłaś za mną, ale uciekłaś w las na mój przyjazd.
Oczy błysnęły mu figlarnie.
— A łotrze!... — szepnęła Elża.
— Mogłeś mnie szukać, — dodała z kokieterją.
— To moja wina, — podchwycił Uniewicz, — Tomek już wędrował, ale mu wyperswadowałem, że mamy bór na cztery strony, więc łatwo się zminąć i bezpieczniej czekać na ganku.
— A widzisz, — zagadnął Tomek, — ty zaś posądzałaś mię, że rwałem jakiś barwinek, swarzybabę, Bóg wie co.
Elża parsknęła śmiechem.
— Ach, jakie to szczęście, żeś tego nie rwał. Tomek, jakie to szczęście.
— Ale co to znaczy?... Nie rozumiem.
— Trwaj w nieświadomości.
Młoda kobieta wyciągnęła ramiona patetycznym ruchem.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/91
Ta strona została przepisana.