— I abyś się o tem nigdy nie dowiedział.
— Sama mi to powiesz, Elżuś.
— Za nic!
— Nie wytrzyma pani, ręczę. Za szczera pani na to.
— Ej, panie Melu. Nie zawsze opinja pańska o mnie odpowiada rzeczywistości.
— Jaka to opinja? — spytał Tom.
— „Język mój — wróg mój“, czy to pani Elża nie powinna wyryć sobie na breloku?...
— Słusznie, — rzekł pan Cezary. — To wyborne ostrzeżenie przed zbytnią szczerością wobec ludzi.
— Tak, względem ogółu, ale chyba nie wobec mnie?...
Tomek powiedział to głosem matowym, niskim, z taką intonacją, że Elża drgnęła i pobladła nagle. W oczach jej mignęły ciemne, zmrużone szparki lwich źrenic, w uszach zaszumiały fale błękitne morza Śródziemnego, nozdrza złowiły zda się woń cygara i benzynowego dymu samochodu. Owiało ją na moment tchnienie innego świata, jakaś mgiełka nadleciała z przeszłości i zmąciła jej umysł.
Wstano od stołu.
Tomek nie otrzymał odpowiedzi.
Gdy noc zapadła, młody Burba chodził pomiędzy wiązami, paląc papierosa za papierosem. Myśli plątały mu się w mózgu, czuł ich natłok. Marzenia unosiły go, ale zatrzymał je siłą woli, hamował wrzenie krwi gorącej. Patrzył z daleka w świecące jeszcze okna Elży i zadawał sobie pytania:
— Co ona robi?... co myśli?... co czuje?...
Szarpnął go niepokój, kołysała nadzieja cicha, słodycz poiła serce, a chwilami bunt się w nim zrywał i szalony lęk, zabobonna trwoga.
— Co ona... ona... dla mnie?...
Nie wiedział, nie przeczuł, że Elża w ciemnym pokoju obok swojego, siedząc w oknie, poza firanką, nie odrywała wzroku od jego postaci, starając się odgadnąć jego myśli, przeczuwając niepokój i śląc do niego swoją tęsknotę, swe wyznania.
A ukryte w koronach wiązów, psotne chochliki śmiały się z ludzkich przeznaczeń.
Było już bardzo późno, gdy światło zgasło w oknach Elży i papieros znikł pod wiązami.
Ranek wielkosobotni w Warowni uroczyście jakoś błysnął roziskrzonem słońcem, zaśpiewał orkiestrą ptasią. Elża przebudzona rzęsistem zalewiskiem ciepłych promieni otworzyła okno i zdumiała. Cały dziedziniec dworski od fosy i wału do ganku usiany był pstrokacizną chust, świtek i kraśnych spódnic wiejskich kobiet. Wśród głów owiniętych w białe „namitki“ widać było i męskie głowy w rogatych czapkach z chwastami na każdym rogu, ale przeważnie bez czapek, świecące tylko płową lub siwą czupryną, spadającą aż na szyję. Ogorzałe, ciemne twarze złociły się w słońcu bladą miedzią, gęsto przetykały je białe brody i żółte twarze starców
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/92
Ta strona została przepisana.