bliżej ganku słychać było głosy przewlekłe biadające i żalące się, pokorne, niewolnicze.
Wtem zastukano do drzwi.
— Elżusiu, wstawaj, serce — wołała pani Burbina — będziemy rozdawały świąteczne chleby biednym. Ot, kiedy jarmark widzisz!
Elża otworzyła pokój, lecz pani Urszula, odchodząc, wołała jeszcze:
— Przychodź na ganek, bo sama z Jasiową i szafarką nie poradzimy.
Z ochoczą jakąś radością i weselem ubierała się Elża, obserwując chłopów za oknem. Przy bramie stało nawet parę wózków zaprzężonych w mechate koniki w parcianych lejcach. Kilka godzin zeszło na dorocznem rozdawnictwie świątecznych darów dworskich bezrolnym i zawodowym dziadom. Pani Urszula z Elżą, gospodynią i dziewkami kładła w nastawione fartuchy i kobiałki wielkie glony placków z rodzynkami, pierogi z mięsem, po kawale wieprzowiny i po parę jajek kraszonych jaskrawo. Często dla dziecka o wytrzeszczonych oczkach, z palcem w buzi i głową oblepioną czerwonym wełniakiem, spadło z rąk Burbiny parę jabłek lub garść cukru. Stary Burba zaś, siedząc z boku ganku w fotelu, żartował z bab, rozmawiał z dziadami i biedniejszym wtykał w garść srebrnego rubla, czasem więcej.
— Pomahaj wam Boh, wełmożnyje pany! — wołały pokorne, uniżone głosy dziękczynnie.
— Szczob wam, wełmożne pany, ditki zdrowo rosły, da wnukiw doczekały sia — piskliwie zawodziły baby.
— Gdzież Tomek?... — spytała Elża dziadka.
— W magazynie z Uniewiczem. Wydają mąkę, kaszę, kartofle.
Wtem Burba zawołał wesoło, czyniąc ręką ruch zapraszający:
— Ej, Likiera, a potańcuj no troszkę dla ochoty.
— Likiera, Likiera, idy do pana, pan wełmożnyj tebe klicze — posypały się głosy — i wypchnięto na ganek babę starą już z twarzą pomarszczoną, twardą i różowo-żółtą, jak zeschła pomarańcz, w której świeciło dwoje oczu czarnych jak śrut i śmiesznie wesołych. Głowę baba miała omotaną w białą namitkę z końcami, jak ręczniki opadającemi po bokach twarzy i na plecy, a na końcach tkanemi w czerwony brzeżek. Na chudem ciele siwą, starą świtkę, przepasaną krasną krajką, raczej jej strzępami, na stopach postoły z łyka i łykiem oplecione nogi wysoko na płóciennych onuczkach. Ramiona miała skulone, ręce w rękawach, zatulające jakby suchą pierś.
Wyskoczyła z tłumu i, śmiejąc się oczami, jęła podrygiwać na miejscu.
— No Likiera potańcuj.
— A czaroczka bude?... — pisnęła.
— Ałe, baczysz jeju! — zawołali bliżej stojący z tłumu — w wełykuju subotu czaroczki hocze.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/93
Ta strona została przepisana.