cywilizacji i... gdyby tak tu teraz zjawił się... co by powiedział?...
Burba, dostrzegłszy w twarzy Elży coś innego, niż nastrój ogólny, a czując się nieco winnym, wskazał jej tłum oczami, figlarnie: uśmiechniętemi:
— Zabawne, co?... i barwne?...
— I dzikie i... strasznie biedne, — dodała Elża.
— No, no... nie tak bardzo. Każdy zresztą ma swego bzika, a Likiera taniec.
Po skończonym poczęstunku i rozejściu się tłumu Elża, Tomek i nawet pan Mel pomagali pani Urszuli w ubieraniu stołu tradycyjnego z święconem. Elża lukrowała ciasta, strojąc je w konfitury i różne frykasy, Tomek podziwiał, Uniewicz żartował, a pan Cezary delektował się widokiem mięsiw, dokuczając żonie, że za mało wszystkiego i że trzeba legary pod stół podkładać, bo od tych skromnych darów Bożych gotów się załamać. Sfukany przez żonę, stanął przed baterją butelek i jął szeregować trunki. W południe przyjechał proboszcz święcić ciasta dworskie, a wielka sień zapełniła się miskami służby folwarcznej, która tu znosiła swoje chleby do święcenia. Małorusini nieśli swoje miseczki do odległej cerkwi.
Przy kawie z wybornemi babami proboszcz zwrócił się do młodego Burby:
— Jakże tam, kasztelanicu, prędko zaśpiewamy Veni Creator?...
— Komu mianowicie? — sucho spytał Tomek.
— A no wam, panie Tomaszu, i tej pięknej białorusince, którą podobno ułowiliście w Mińszczyźnie na polowaniu.
Tomek przeszył księdza ostrym wzrokiem.
— W Mińszczyźnie strzelałem słonki i głuszcze, lecz nikogo nie łowiłem.
— A mnie mówiono w Chodurach... że...
Stary Burba machnął ręką.
— Ach, w Chodurach, tam mogli dużo mówić.
— Owszem, bo mówili również, że pani Gorska zaręczona z jakimś anglikiem, czy szkotem, który jest... jest...
— Pewno komiwojażerem, śmiało proboszczu, — nerwowo zawołała Elża.
— Coś tak... tak... i mówili, że w maju ślub.
— Doprawdy?... I gdzież to, na księżycu czy na Marsie?...
Proboszcz spojrzał po wszystkich i zmieszał się. Elża była czerwona i wzburzona, Tomek blady, Uniewicz z niesłychaną pilnością krajał babę i oglądał ją pod światło, starzy Burbowie mieli miny zagadkowe.
— A hm, hm... tego to już nie wiem... Ale ot, cudna pogoda, panie... tego.
— Ładna wiosna, — rzekł pan Cezary.
— Jakże szanowny sąsiad z gospodarstwem stoi? Warownia jak zawsze, pewno najpierw obsiana...
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/95
Ta strona została przepisana.