Nie rozumiała wówczas tych objawów, bała się ich jednak instynktownie. Młoda kobieta uczuła przykry dreszcz i chłód jakiś, przejmujący do szpiku.
— Ach, jaknajdalej od tych wspomnień.
Powstała gwałtownie z trawy, rozejrzała się i uśmiech zajaśniał na zbladłych ustach, w piersi zagrał hejnał radosny.
— To po za mną, po za mną już! to straszna przeszłość... Nie powracać do niej nigdy! Tu... Warownia... inne życie. Swoboda! Boże, jakiś Ty dobry, że dajesz niekiedy zapomnienie. Wykreśl z mej pamięci te lata raz na zawsze, pozwól żyć szczęściem obecnej chwili...
Poprzez szalony radością krzyk duszy Elży śmignęła ostra iskra pytania:
— Czy to już ziszczone marzenie?
Drgnęła. Jakieś odległe echo przeniknęło myśl, niby lśnienie błyskawicy, jakaś tęsknota przewiała w sercu... ale słońce grzało silnie, złote kaskady promieni sypiąc na ziemię, na Elżę; brzęczały pszczoły i tak słodko pachniały fjołki.
— Jak dobrze żyć! A te wiadomości proboszcza o Tomku i białorusince?
Elża posmutniała.
— Ach, głupstwo, taka sama prawda, jak i moje zaręczyny.
Z ogromnym pękiem wonnych kwiatów Elża poskoczyła żywo, wyzbyta wszelkiego niepokoju. Pędem przebiegła sad i utonęła w gąszczu leśnym, w jego złoto-zielonych welonach, gazach, pyłach. Nowa radość, nowy okrzyk. Bór uścielony był bielą zawilców, błękitem przylaszczek. Gwiazdy ich migotały we mchu, istna zamieć kwiecia bieliła się i błękitniała w wilgotnej trawie. Elża chciwie garściami rwała wonne zioła, śpiewając z przepełnionych piersi czarem i bujnością życia i pragnieniami jego i nadzieją wszechmocną, to życie obiecującą. Coś się zazłociło w jej oczach. Dwa pierwsze motyle, żółte „cytrynki”, goniły za sobą; były jak rzucone w powietrze płatki kwiecia.
— Ach, wy! — jesteście już, — i Elża, niby dawna Elżunia w krótkiej do kolan sukience, popędziła za motylami. Uciekały przed nią płoche, wzbijając się w górę i opadając na kwietne dywany. Aż, usiadłszy razem na gwiazdce przylaszczki, zostały nakryte chusteczką Elży. Zdyszana, zaczęła się śmiać ze swej igraszki. Ujęła oba motyle za skrzydełka, czując ich upudrowany atłas pod palcami i uważnie śledziła miotanie się nóżek złotych owadów. I nagle pomyślała:
— Jeśli razem polecą... to... to...
Z uśmiechem roztuliła palce. Motyle frunęły, pozostawiając igiełkę subtelnego pyłu.
— Razem, razem... Co to?...
Elża zdumiała się, spojrzawszy w gąszcz. Nadbiegał ku niej w lekkich skokach czarny Ataman i cicho rżał konchami nozdrzów.
— Tomek! — krzyknęła przerażona.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/97
Ta strona została przepisana.