kiś rycerski chrzęst trjumfu i rzeźkiej pogody. Jednakże ponad te zwycięskie tony, przebijała się tęsknota głęboka, jak dno oceanu, głucha, niby dalekie echo walących gromów. Coś było w pieśni boru, co przejmowało nerwy dreszczem niepokojącym. Szum budził, porywał, ale i odurzał i wlewał się do duszy wielką symfonją niepojętej tęsknicy. Smutek żałobny zbratał się tu z weselem i uderzał, jak hymn ku Bogu.
Elża jechała wolno i cicho. Tak ją zawsze ten bór nastrajał na uroczystą swoją nutę, że i teraz ogłuszona, jakby z modlitwą w ściśniętem sercu, skupiona w sobie, zbliżyła się do sosen-tytanów, muskana łagodnie przez zwisające sztandary jodeł. Ataman szedł miękko po mchu, zatapiając w nim z lubością sprężyste, jelenie nogi. Z daleka błyszczała wśród zarośli i mchów czarna mokra wstążka drogi leśnej. Elża wpatrzyła się w nią bystro, gdyż zamajaczyło jej coś w oczach, jakby ludzka postać. Posunęła naprzód koniem i zatrzymała się nagle pod wielką spadzistą jodłą, umiejscowiona niespodziewanym widokiem. Na jakieś pięćdziesiąt kroków przed nią, także pod jodłą, stał mężczyzna, obrócony plecami, na którego ramionach zwisały splecione ręce kobiety w znanym białym szaliku na głowie.
Elża bez tchu zastygła, skamieniała na swem miejscu. Odruchowo bezwładną prawie rękę podniosła do oczu, przetarła je, myśląc, że śni, że to wizja straszna, stworzona przez układ gałęzi i blasków. Lecz grupa nie znikła. Żółte sztylpy i sportowy strój mężczyzny był jej nazbyt znajomy, by się łudzić. A wtem usłyszała szmer słów i głośny szloch kobiecy.
Tego było jej nadto. Skręciła koniem raptownie wstecz i... pognała na przełaj przez bór.
— To oni... oni...
Ćwiczyła Atamana trenzelką, biła go piętami z boku i pędziła, jak zerwana przez huragan gałąź jodły. Głowę położyła na grzywie końskiej, smagana przez pręty i igły drzew, nie widziała przeszkód przed sobą, nie czuła nic, prócz silnego bólu w piersiach i straszliwej żądzy ucieczki. Ataman galopował wściekle, niby czarny rozszalały centaur, ale był czujny na drogę, omijał pnie, przesadzał zawały, jeno z gałęzi nic sobie nie robił rozszalały, ciskając w las, głośny łomot i tętent. Pozostawił za sobą pułki sosen i jodeł, wpadł w brzeźniak na polanie, tratował białe dywany kwiatów, wspiął się nad rowem pełnym wody, aż Elża zachwiała się na siodle i gorączkowo objęła ramieniem szyję konia. Jeszcze kilka minut cwału i wpadli między zagaje dworskich sadów. Na widok Warowni Elża oprzytomniała i jęła hamować konia. Wtem jak z pod ziemi wyrósł przed nią Uniewicz.
— Co się stało?! — krzyknął, blednąc.
— Co?! Nic!
Uniewicz chwycił konia za uzdę i zatrzymał.
— Pani ma włosy rozwite, pełne igieł, szyszek. Ponosił panią?...
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/99
Ta strona została przepisana.