Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/100

Ta strona została przepisana.

— Elly, to ty... to ty?..
Pochyliła się ku niemu, jak podcięta.
Okrzyk zdumienia, niewiary, okrzyk szaleńczy wypadł z jego piersi.
— Elly moja!..
Objął ją mocno, podtrzymał, przygarnął, wzburzony do dna duszy, osłupiały.
Upadła mu na piersi czołem, ukrytym we własnych dłoniach, ale on odchylił jej twarz, prawie szorstko spytał:
— Elly, co to znaczy?..
— Przyjechałam do ciebie.
— Do mnie?
— Tak, do ciebie.
— Więc ty... ty?..
Milczała.
— A on?..
— Zerwałam z nim listownie.
— Zerwałaś?
— Tak, uciekłam.
— Uciekłaś do mnie?
— Tak.
— Więc ty?..
— Jeśli chcesz mnie, to... jestem twoja.
— Elly jedyna! Zgniótł ją pierwszym uściskiem szału.
— Ty... ty moja. Więc mnie kochasz...
— Tylko ciebie, zawsze. Łudziłam się, męczyłam, ty zwyciężyłeś...
— Ukochana!
Nagle ujrzał lęk w jej oczach, drżenie całej postaci.
— Co ci... ty drżysz?
— Bałam się.
— Czego?..
— Czy cię zastanę... żywym.
— Więc otrzymałaś moje listy?..
— Tak, one mnie uświadomiły ostatecznie...
— Że ja cię kocham... — uśmiechnął się gorzko. — Och, dziecko. Czyż ty tej prawdy wcześniej nie znałaś?
— Tak, ale, że aż tak silnie...
— Nie sądziłaś, że ja bez ciebie, bez nadziei odzyskania ciebie żyć nie mogę i nie chcę, co? A jednak, Elly...
— To straszne, straszne. Gdy mi Izabella powiedziała — wszystko, zrozumiałam, że moje życie tylko tu, że moje serce, dusza, że ja cała tylko do ciebie należę, chcę należeć i należałam zawsze, wmawiając w siebie inne uczucia. Chciałam cię wyrwać z duszy i... nie mogłam, nie mogłam.
Nagle zarzuciła mu ręce na szyję i tuliła twarz do jego ramienia.