O kilka kroków przed nią stał Dovencourt. Był blady, zmieniony, jakiś groźny, w ręku trzymał jej pamiętnik. Wyraz jego twarzy przykuł Elżę do miejsca. Skuliła ramiona, zatulając rękami duże wycięcie gorsu; szeroko otwarte, zatrwożone źrenice utkwiła w twarzy Artura. On podszedł bardzo blisko, odłożył zeszyt, wziął jej ręce i przycisnął je sobie mocno do piersi.
— Czytałem wszystko... byłaś moją już wtedy — zaszeptał tuż nad jej czołem.
Milczała drżąca, on mówił zdławionym głosem:
— Dlaczego wtedy nie dałaś mi siebie, Elly, słuchaj, dlaczego? Kochałaś mnie. Poco ta męka kilku lat, to zmaganie się, te złudzenia w innych ramionach... skoro... do moich tęskniłaś... jak mogłaś odpychać mnie przed rokiem, w Warszawie, Elly... powiedz, jak mogłaś odjechać wtedy?
— Bałam się... ciebie... twego widoku, wpływu, bo tamtemu chciałam dotrzymać słowa.
— Kosztem serca własnego i mojego. Dziecko! Uczucie jednak silniejsze, ono mi cię oddało. Drżysz w moich ramionach, jak schwytany ptak... Ach, jak ty drżysz... Elly...
Przegiął ją lekko na swoje ramię i ujrzała tuż przy swej twarzy jego twarz skurczoną przez wrzącą w nim namiętność, ujrzała jego oczy przymrużone, a drapieżne i brwi w ostry, szatański zygzak ściągnięte, w których był rozkaz, wola, żądanie władcze, bezwzględne. Ujrzała jego usta łaknące, odczuła ich żar, zatargał nią żywiołowy dreszcz pragnienia. Jęknęła:
— Arti, jam twoja...
Pierwszy raz nazwała go tak wobec niego.
Zgniótł ją, przegiął silniej i przykrył ustami jej wargi gorące, jak płomień.
Zapadła cisza ogromnie uroczysta, a przesycona rozkoszą. Pierwsze spojenie ich ust dało im już bezmiar niebywałego szczęścia. Ona zwisła mu bezwładnie w jego ramionach, on pił rozkosz, bo czuł, jak w oplocie jego uścisku drżała, czuł jej obłęd, będący świadectwem jej uczuć, jej pragnień, żywiołu, jej bujnej krwi. Oderwał się od jej rozchylonych ust, krwawych, jak szkarłat, a jeszcze wołających rozkoszy, patrzał na jej rumieniec, na zmrużone drżące powieki z nienasyconym głodem posiadania tej kobiety. Unosił go prąd szału. Całował znowu jej usta, jej oczy, zsunął zaborcze wargi na jej szyję, sięgał głębiej z rosnącym ogniem i z okrutną już namiętnością. Elża czuła piekło jego ust na swej szyi i ramionach, na pół świadomie słyszała jego szept ostry, rozkazujący, a stłumiony. Odczuła jeszcze, że on zsunął woal z jej ramion stanowczą, śmiałą ręką. Straciła przytomność w słodkim omdleniu. Jest w jego władzy, więc niech się dzieje, co on chce, czego on żąda. Artur porywał ją i siebie w odmęty rozkosznych dreszczów, w wir wściekłej burzy zmysłów, zmąconych bezpamiętnie. Miał ją dla siebie nareszcie, oddaną mu bezwolnie, poddańczą, oczekującą. Wtulił twarz
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/104
Ta strona została przepisana.