cięte żywe płoty spływały ku nadbrzeżnej fali wytwornym rysunkiem i bogatą wegetacją.
Odźwierny, pilnujący kamiennej bramy, otwierał ją pośpiesznie przed kłusującą parą jeźdźców. Wracał Dovencourt-Howe z porannej przejażdżki, którą młodzi małżonkowie odbywali codzień na pięknych angielskich klaczach. Oboje podnieceni byli jazdą i pachnącym, upojnym, jak wino, powietrzem. Wjechali w park, wstrzymując wierzchówki, drżące jeszcze od biegu, nerwowe, pełne fantazji. Elża klepała szyję konia dłonią w białej rękawiczce, uśmiechając się do męża.
— Cudne są te nasze wycieczki, Arti, wogóle, życie moje przy tobie jest tak piękne, że ciągle się obawiam, czy to nie sen.
— Dla mnie zaś — mówił Artur — ten nasz sen, jak nazywasz, jest tym droższy, ponieważ nawiedził mnie, wracającego z krainy cieniów.
Nagle błysnął swym znamiennym, trochę drapieżnym uśmiechem.
— Wertowałem w Indjach święte księgi indyjskich Arjów, widocznie zjednałem sobie opiekę Wszechmocnej Trimurti, raczej boski Brahma odebrał mnie Sziwie, a polecił życiodajnemu Wisznu, którego ty mi, Elly, w tym wypadku uosabiasz.
— Tyś sanskrytolog, Arti, możesz poznać tyle prawd i mądrości brahminów, chciałabym i ja poznać coś z tej bogatej literatury. Takam ciekawa. Ale cóż, widzę, że te księgi są dla mnie naprawdę sanskryckim kazaniem.
— Nie obmawiaj się, dysputujemy dużo i ciekawie, masz lotną i nader żywą inteligencję, przytem szczególną skłonność do psychologicznej analizy. Im więcej cię poznaję, tym większe miewam niespodzianki. Pamiętasz, coś mi mówiła przed czterema laty w Monte: że nie odpowiadasz mi umysłem i że boisz się dysput ze mną, bo prześciganą być nie lubisz?...
— Pamiętam, a tyś odpowiedział wtedy, że gdybyśmy oboje kandydowali do teki ministra, to wówczas różniczkowanie naszych poziomów umysłowych miałoby pewną rację, skoro jednak chcesz mnie na żonę, skrupuł ten upada. — Och, Arti, jakich ja już wtedy doznawałam uczuć, gdyś to mówił.
— Jednak potrafiłaś sobie powiedzieć: „nie”, gdyż on kochać mnie prawdziwie nie może, bo to... owe... dziesiąte i tą filozofją trułaś mnie i siebie. Bodaj, czy twoja wiara w „fatum” nie jest wynikiem takich, bezzasadnych skrupułów?
Elża wdzięcznie wyciągnęła głowę do męża i rzekła z uśmiechem:
— A jednak do ciebie przyszłam, nawet niewołana.
Otoczył ją głębokim spojrzeniem zmrużonych oczu, pod którym zawsze spuszczała powieki, przysunął konia bliżej i rzekł ciszej, pochylony ku niej:
— Jeśli oto chodzi — to wołana upornie przez cztery lata. Ale widzę w tobie, Elly, nową zmianę. Oto pani Elża Gorska z Monte stawałaby w obronie swoich fatalistycznych wywodów
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/107
Ta strona została przepisana.