— Panie Melu, ja chcę, muszę wiedzieć wszystko. Czy ja do babci podejść nie mogę? — spytała nieśmiałym szeptem.
Twarz Uniewicza drgała nerwowo, bolesny wyraz osiadł mu na ustach.
— Lepiej nie, pani.
— Czy tak jest dla mnie źle usposobiona?..
Uniewicz milczał ze spuszczonemi oczami.
— Więc mi... nigdy nie... wybaczy?..
Gorycz była w jej szepcie, łzy spływały gęsto po jej twarzy.
— Czy i dziadek tak samo?.. — niech pan mówi otwarcie.
— Pan Cezary jest względniejszy... jak zwykle.
— A... a Tomek?..
— Później pani powiem wszystko, bo teraz pani Urszula wychodzi już z ławki. Dokąd pani każe przyjść?
— Najlepiej do nas, Bristol, drugie piętro.
— O której?.
— Czekam cały dzień.
Uniewicz szybko odszedł. Elża zza filara widziała, jak prowadził Burbinę, która szła, ociężale na jego ramieniu zwieszona, z twarzą sfałdowaną i obwisłą, bladą i pełną bólu. Cała postać chuda i zmizerowana tchnęła rozpaczą i znękaniem. Z pod toczka srebrzyły się gładkie pasma zupełnie białych włosów. Była to już ta ruszka, pomimo swych sześćdziesięciu lat, wyglądająca na zgrzybiałą.
Ścisnęło się żalem serce Elży. Upadła na kolana i płakała cicho i długo, modląc się żarliwie i niemal wyrzucając sobie swoje szczęście. Gdy wyszła z kościoła, podsunął się ku niej z szumem automobil.
Elża już miała go odesłać, lecz po chwili namysłu wsiadła, każąc się wieść przed siebie, za miasto. Chciała ochłonąć po płaczu. Pęd wiatru ze śniegiem uderzał w szyby zakrytego pojazdu. Elża zamyślona smutno patrzała na ulicę. Na Nowym Świecie, gdy w ciżbie doróżek i tramwajów samochód zwolnił biegu, spostrzegła znowu Uniewicza, prowadzącego Burbinę. Szli wolno krok za krokiem. Śnieg opylał ich gęstemi płatami. Rzuciła się gwałtownie na poduszki siedzenia i mufką zakryła twarz w przerażeniu, by jej nie dostrzegli. Widziała jednak, że oboje mimochodem spojrzeli w okno automobilu. Owładnęło nią uczucie przykre i upokarzające. Wyrzutem dla niej był spacer strojnym samochodem, wyrzutem jej był dobrobyt, w jakim opływała obecnie w zestawieniu z niedolą tamtych... Zastukała z impetem w szybę i kazała zawrócić do hotelu bocznemi ulicami jaknajprędzej. Jechała, dławiły ją łzy. Znalazłszy się w swoim ukwieconym, pachnącym mieszkaniu, odczuła znowu gorzkie wyrzuty. Nie mogła się uspokoić. Wiadomość, że Warownia zrujnowana, gnębiła ją okrutnie, sprawiając cierpienie wprost nieznośne. Nie mogła powstrzymać gorących łez, modląc się za dusze Krywejki, Piotra i ulubionego Stacha. Tysiące pytań
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/116
Ta strona została przepisana.