przygotowała dla Uniewicza, tysiące obrazów potwornych nasuwała jej rozigrana wyobraźnia. Gdy Dovencourt powrócił, zastał ją spłakaną i rozdrażnioną. Domyślił się odrazu.
— Już wiesz o Warowni?..
A gdy opowiedziała mu wszystko, Artur uspokoił ją trochę i rzekł:
— Czy pamiętasz swój sen, dziecko, na wiosnę w Wadeweare, że dziadka twego biła jakaś baba i że wiązy warownieckie płakały; otóż tego dnia właśnie przeczytałem w gazecie o dewastacji Warowni.
— Toś ty o tem już wtedy wiedział?.. Więc ty jesteś, Arti, bez serca, zimny głaz, jeśli tak — wybuchnęła.
A on, tuląc ją do piersi, przypomniał jej ten ranek wiosenny, jej szczęście, jej radość z życia, a potem wspomnienie Warowni i nagły smutek i opowiadanie snów. Zdumiony wówczas jej przeczuciem i wrażliwością, omało się nie zdradził, ale już przedtem spalił gazetę, by nie psuć jej szczęścia, by do jej ciągłych skrupułów (że zbudowała swe szczęście na klęsce Tomka), nie dodać nowych, któreby ją struły. Wiedział z gazety, że Burbowie żyją, zatem nie widział konieczności mącić jej szczęścia, zwłaszcza, że gdyby nawet chciała jechać do Warszawy, to i ten zamiar wtedy musiałby upaść wobec niemożności wyjazdu do Polski. Mógł przyjechać do Warszawy w tychże warunkach, ale pod zmienionym nazwiskiem i z fałszywemi papierami, po swoją upartą panią Elżę Gorską, teraz jednak z żoną nie widział potrzeby narażać ich oboje na ewentualne następstwa takiego przedsięwzięcia. A pisać... w takich momentach tragicznych cóż pisać? Gdy Elża opowiedziała mężowi zachowanie się Uniewicza wobec jej pragnienia powitania babki, przykrość odmalowała się na twarzy Artura.
— No, więc widzisz, dziecko. Cóżby w takich warunkach polepszył twój list?... Trzeba się z tym zgodzić, że niekiedy pomiędzy ludźmi wytwarzają się mury rozdzielcze tak potężne, że złamać ich niepodobna i wówczas dla obu stron i lepiej i bezpieczniej zapuścić zasłonę, by widokim takiej zapory nie męczyć się wspólnie. Pani Burbina zrobiła to widocznie w stosunku do ciebie, trzeba zatem uszanować wolę tej znękanej kobiety. Może to zresztą chwilowe.
— Nie, nie, ja już dla niej nie istnieję — powtarzała Elża z goryczą.
Gdy nadszedł Uniewicz, Dovencourt’a nie było. Fakt ten ucieszył Uniewicza wyraźnie. Pan Mel gorąco i długo całował ręce Elży, poczem rozejrzał się i rzekł z rzewnym uśmiechem:
— Pani zawsze tonie w świeżych kwiatach.
Poczerwieniała, zawstydzona nieco. On to zauważył i dodał:
— Naturalnie, panią już to żenuje, już pani po wszystkiem, co słyszała odemnie w kościele, wyrzucasz to sobie. Znam panią i jej nadmierną wrażliwość. Anglja nic w pani nie zmieniła, chociaż
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/117
Ta strona została przepisana.