— Wie pani, czasem myślę, że albo tamte lata to był sen piękny, albo ten rok ostatni, to straszny sen, z którego się jeszcze obudzę. Losy ludzkie są dziwnie zmienne, czasem los tak się słodko uśmiecha do ludzi, tyle im obiecuje, jak naprzykład zima i wiosna przedwojenna w Warowni. Ale i potem jeszcze i potem... aż wszystko to nagle zapada się, wali, — zostaje ruina.
Elża, słuchając tych słów, myślała, że bywa czasem przeciwnie, odczuł to i Uniewicz, bo, kiwając głową melancholijnie, rzekł:
— A niekiedy jest inaczej, los najpierw się uśmiecha, potem się zachmurza, płacze i przeraża, a nagle uśmiechnie się tak promiennie, tak rozkosznie, że każe zapomnieć o wszystkiem, co było smutne.
— I niech pan doda: uśmiechnie się tak prawdziwie — rzekła Elża z naciskiem. To jednak nie wyłącza zupełnie smutku, wtedy, gdy się było dla kogoś złudnym uśmiechem. Tomek to mój stały wyrzut, jego rodzice również, a Warownia, Stacho, Krywejko, Piotr, kochane wiązy, Pyszny Bór, Kajtuś, Murmyła, to wszystko bardzo, bardzo bolesne a drogie wspomnienie. Obecna niedola dziadków zgnębiła mnie okropnie. Czy choć nie cierpią wielkiego niedostatku? Panie Melu... Bóg widzi, że zrobiłabym dla nich bardzo wiele, gdyby inne było usposobienie ich dla mnie.
— Tak, pani, teraz to jest rzecz niewykonalna.
Pan Mel mówił o goryczy i żalu Burbiny, o strasznym wrażeniu pana Cezarego, gdy ujrzał syna bez przytomności i przeczytał list Elży. Dopiero w kilka dni potem po rozmowie z Poberezkim trochę się ułagodził.
— Więc Poberezki nie potępił mnie — zawołała Elża radośnie.
— On... on panią broni przed wszelkiemi napaściami, tłumaczy; tym się nawet naraził pani Urszuli. Poberezki to wielki przyjaciel pani. Będzie żałował, że pani nie zobaczy, ale on już wyjechał do Chodur także spalonych, obiecał zająć się i Warownią.
— Napiszę do niego — zawołała z zapałem.
— A... to go pani szczerze uszczęśliwi.
Wszedł Dovencourt. Dwaj mężczyźni zmierzyli się ciekawym wzrokiem. Artur bez cienia zwykłego chłodu podał rękę gościowi.
— Z opowiadań mojej żony znam pana lepiej, niż pan mnie. Proszę wierzyć w moją sympatję i szczerą życzliwość.
Pan Mel był trochę zaskoczony uprzejmością i wykwintną postacią Anglika. Bąknąwszy coś równie grzecznego, patrzał z przyjemnością na Dovencourt’a i myślał widocznie pomimo swej głębokiej przyjaźni dla Burbów, że jednak Elża zbyt długo wahała się w wyborze pomiędzy Tomkiem i Arturem.
Uniewicz cofał się z początku przed przymrużonym wzrokiem Artura, lecz wyraz tych źrenic ciemno-stalowych przykuł go wreszcie i zjednał ostatecznie. Gdy Dovencourt poszedł do drugiego pokoju po cygara, pan Mel szepnął do Elży:
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/119
Ta strona została przepisana.