Łzy bujnie spłynęły po zoranych policzkach starca.
— Lepiej nam było razem tam tej strasznej nocy zginąć na starych śmieciach, gdziem się rodził. Trzeba było ratować Tomka, może on jeszcze dożyje... lepszej doli.
W drzwiach stanął Uniewicz, cofnął się i znowu wszedł. Elża podniosła się z kolan, rozumiejąc, że czas odejść. Bladość pana Mela uderzyła ją.
— Pójdziemy już, kościół zamkną — rzekł głucho i podał ramię Burbie.
Elża podtrzymała go z drugiej strony. Wyszli z kaplicy. Idąc boczną nawą, Elża patrzała na pana Mela z trwogą, jego wyraz twarzy nie wróżył nic dobrego. Przed ostatnim ołtarzem starzec cofnął ramię.
— Pozwólcie, chwilkę.
Ukląkł na stopniach, Elża spojrzała pytająco na Uniewicza. On jej szepnął do ucha:
— Przywieźli Tomka rannego, stan beznadziejny.
Krew spłynęła falą do serca kobiety, ale Burba podniósł się, więc go znowu dźwignęła. Przed kościołem stała dorożka.
— Wsiadamy — rzekł Mel.
— Poco, na co?., pójdę pieszo, dzień ładny. Nie chcę — zaprzeczał starzec.
— Trzeba jechać.
Elża ze łkaniem całowała ręce dziadka, on dotknął palcami jej skroni.
— Niech ci Bóg błogosławi, Elżusiu, bądź szczęśliwa, a pamiętaj, kochaj męża i... i... już nie czyń sobie wyrzutów... dziecko ja ci wybaczam wszystko, pamiętaj.
Pojechali. Elża, cicho płacząc, szła wolno w stronę hotelu, tak roztrzęsiona nerwowo, że, nie chcąc spotkania z mężem, poszła do Renardów na cały dzień. Dovencourt znalazł ją tam i zabrał. Opowiedziała mu spotkanie z dziadkiem, nie mówiąc nic o Tomku. Elża nie spała tej nocy, kryjąc swój niepokój i żal. Na drugi dzień od rana była niezwykle roztargniona, nie mogła sobie znaleźć miejsca, wszystko ją drażniło. Dovencourt o nic ją nie pytał, ale nie opuszczał mieszkania. Pracował przy biurku, telefonował, rozsyłał posłańców, przyjmował, lecz nie odjeżdżał. Skupione brwi jego i chłód twarzy dziwił Elżę. Po obiedzie, którego prawie nie jadła, zaczęła się gorączkować. Postanowiła odwiedzić Tomka w szpitalu, ale nie chciała wtajemniczyć w to męża. On zdawał się nie zwracać na nią uwagi, zajęty pracą. Wreszcie ubrała się w swoim pokoju, jak do wyjścia na ulicę, weszła do gabinetu. Nurtował w niej silny niepokój wraz z niezłomną wolą.
— Pójdę odwiedzić chorego, to mi wolno — postanawiała.
Ale kręciła się po pokoju, nie mogąc wyjść. Artur położył pióro i zapalił cygaro.
— Wychodzisz, Elly?
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/125
Ta strona została przepisana.