— Tak.
— Pada śnieg z deszczem, każ zatelefonować do garażu po samochód.
— Nie. Pójdę piechotą. Do widzenia.
— Do widzenia — rzekł sucho.
Elża podeszła do drzwi, ujęła za klamkę i nie mogła jej nacisnąć. Skurcz jakiś dusił ją w gardle. Stała bezradnie. Dovencourt oparty plecami o poręcz fotela odwrócił głowę i, milcząc, patrzał na nią z pod zmrużonych powiek badawczo i wyczekująco. Elża zastygła pod tym jego wzrokiem, nie ruszała się z miejsca. Trwało tak długich kilka minut, kobieta walczyła z sobą, chcąc wyjść koniecznie, i niebywała moc trzymała ją przykutą do miejsca, jak na uwięzi. Ręka jej drżała na klamce. Nagle łuna krwi zalała jej twarz, zerwała się jak do lotu i pędem podbiegła do męża, upadła na jego piersi. On z błyskiem w oczach otoczył ją ramionami silnie.
— Chciałaś iść do szpitala, Elly?
— Więc... ty wiesz.
— Wiem, Tomasz ranny w szpitalu, odczułem twój zamiar i tajemnicę przedemną, czekałem aż się sama zwalczysz, ale wstrzymałbym cię w ostatniej chwili.
— Dlaczego?
— Słuchaj dziecko, siądź tu — przygarnął ją do siebie. Zbadałem wszystko. Przy Tomaszu jest, prócz ojca i Uniewicza, jeszcze jego matka i... panna Słupska. Jako sanitarjuszka przywiozła go z frontu, pielęgnując sama, i teraz go nie odstępuje. Czy w obecności tych dwóch kobiet możliwa jest twoja bytność tam? Nie naraziłbym cię na to za nic. Och, no, zbyt drogą jesteś dla mnie.
Tuląc ją, całował jej ręce.
— Wybacz mi, jedyny, że powzięłam ten zamiar w tajemnicy przed tobą. Ale mi ufaj — szepnęła.
— Ja ci ufam, Elly, zresztą zwalczyłaś się, to mój tryumf. Jestem rad, że nie ja cię wstrzymałem.
— Owszem, ty, twój wpływ, twój wzrok i moje uczucie dla ciebie.
— To najcenniejsze — błysnął uśmiechem.
— Znowu ten uśmiech kochany i ten łysk zębów tygrysi, Arti, panie mój... Podała mu usta z rozkoszą, ale sposępniała natychmiast.
— Arti, jednak ja chcę odwiedzić Tomasza. Jedźmy razem do szpitala.
— Dobrze, ale z warunkiem, że dowiemy się tylko u lekarzy o jego stan, bo i to już zbyteczne, skoro istnieją telefony, ale o ile chcesz...
W szpitalu lekarz dyżurny i obecny chirurg na pytania Elży wątpiąco kręcili głowami, zapewniając, że ratunek jest usilny i nadzwyczaj staranna opieka, ale stan chorego jest bardzo poważny.
— Czy opieka matki? — spytała Elża, przewidując z góry odpowiedź inną.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/126
Ta strona została przepisana.