Gdy wreszcie doszedł do swego plecaka, Elża starała się wyrobić w sobie spokój całą siłą woli. I dopięła celu. Panując dzielnie nad drżeniem rąk, wzięła list w dużej kopercie z dobrze znanym adresem, tylko przybladła trochę. W tej chwili właśnie proszono do kolacji. Gorska, siedząc między Zdzisiem i Olgierdem, trzymała na wodzy swoje podniecenie: nie spostrzegała nawet złych błysków w oczach siedzącej naprzeciw Emilji, która z kwaśno-słodką miną słuchała komplementów swego towarzysza, porucznika legjonów, skierowanych do Elży. Wreszcie niezwykły słuch Gorskiej złowił niechcący w ogólnym gwarze imię Tomka na ustach Gozdeckiej. Zaciekawiła się i usłyszała szept poprzez stół.
— ... Ponieważ zerwał, więc nie wypadało mu być w domu, skoro ona tu została, wstąpił do wojska...
Rozmowa przy stole głośniejsza zgłuszyła szept i... znowu wypłynęła:
— ... Wodziła go przez dwa lata po manowcach, więc miał tego dosyć...
— Może to rozpaczliwy krok jego raczej — mówił cicho oficer. Czyżby pani G. tu została, gdyby wogóle było zerwane, tembardziej z jego inicjatywy?
— Niema gdzie wyjechać, a zresztą pewno liczy, że on do niej wróci. Jest bardzo pewna siebie, jak każda literatka, czy nawet pseudo-literatka.
— Czy pani się jednak nie myli? — spytał porucznik, trochę szyderczo, patrząc na rozpłomienioną twarz panny.
— Znam stosunki, ale się o tem głośno nie mówi.
Jakiś cichszy głos Emilji, z wdzięcznym pochyleniem głowy prawie do ucha oficera, przerwał nagły toast Uniewicza. Pan Mel siedzący za jakimś legjonistą, bezpośrednim towarzyszem Gozdeckiej, z drugiej strony, powstał blady, z gorejącemi oczyma i kieliszkiem w ręku. Przemówił donośnie lekko wzburzony.
— Obecność panów, żołnierzy polskich, przypomniała mi tak żywo przyjaciela mego, Tomasza Burbę, syna naszego gospodarza. Tomasz walczy również w polskich szeregach, daleko od domu, z tęsknotą w sercu, ale energją i zapałem skierowanym w obronie ojczyzny. Uczcijmy go, panowie, w jego domu, wobec jego szanownych rodziców i narzeczonej, pani Elży Gorskiej, w której ręce składam mój toast.
— Niech żyje — huknęli legjoniści, odsuwając krzesła z rumorem.
— Zdrowie kolegi Burby i jego wdzięcznej narzeczonej.
— Zdrowie młodej pary.
— Kuzynko, w twoje ręce — zawołał Zdziś, mocno stuknąwszy szkłem o szkło.
Wszyscy podchodzili z kieliszkami do niej i do starych Burbów, wzruszonych ze łzami w oczach. Pani Urszula popłakała się na dobre. Całowano Elżę po rękach, młodzież wojskowa w świetnych
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/14
Ta strona została przepisana.