— Bo dusza, panie, dąży często za błędnym ogniem i wchodzi na bezdroża — odrzekła.
Pan Mel patrzał na nią z tępym żalem i bólem.
— Ma pani rację, dusza lubi błądzić i nieraz ginie, ale trudno ją zatrzymywać nad przepaścią, gdy już brnie.
— Oj, trudno — szepnęła Elża.
Uniewicz widział jej szarpanie się, ale i sam był jak struty, czasem wygłaszał potwornie czarne myśli, częściej ironizował wszystkie. Dla Elży był niekiedy zagadkowy, ale stał się jedyną ostoją dla jej skołatanych nerwów.
Pewnego dnia w listopadzie nadszedł nowy list Artura, przysłany z Warszawy; był krótki lecz arbitralny. Jeden punkt uderzył w nim Elżę: „muszę za wszelką cenę zobaczyć się z Tobą, Eliy moja, i dopnę celu”.
Gorska zlękła się samego przypuszczenia, samej możliwości ujrzenia go. Wiedziona niezwykłym rozdrażnieniem, napisała z nagłą rozpaczliwą determinacją do znajomej jego w Warszawie, panny Izabelli, że jej ślub z Burbą odbył się już dawno, cicho w Warowni, i że z tego powodu prosi ją o nienadsyłanie więcej listów pana Dovencourt’a, którego upoważnia zawiadomić o fakcie spełnionym. Pisząc to kłamstwo, Elża czuła w sobie zgrzyt przykry, bolesny skurcz serca, a jednocześnie jakiś śmiech szyderczy, jakby szydzącego demona i wstyd, że ucieka się do takiego środka niskiego, by odsunąć od siebie wpływ Artura. Zasłaniała się kłamstwem pierwszy raz w życiu, jak tarczą, czując, że ubliża tym i Arturowi i Tomkowi. Ale rozumując tak, napisała i wysłała list z jakimś gorączkowym pośpiechem, jakby w obawie, że się rozmyśli. Gdy jednakże kozaczek dworski odjechał konno na pocztę, Elża chciała go zatrzymać, by list cofnąć, ale było już za późno. Wówczas rozpanoszył się w niej śmiech i drwił okrutnie. Przykre uczucie śmieszności, najboleśniejsze chyba dla subtelnych natur, drażniło ją dotkliwie, wyprowadzając zupełnie z równowagi. Ból w niej wzrastał z każdym dniem. Czynu swego wstydziła się sama przed sobą, nazywając go szopką i lichą komedją. Czasem uspakajała ją myśl, że list wysłany przez jakiegoś żołnierza, z powodu nie działającej poczty, mógł zaginąć, wówczas byłaby uratowana od śmieszności i może od gorszych jeszcze następstw ze strony Artura. Lecz lękała się łudzić.
W wigilję Bożego Narodzenia, przed samą wieczerzą, zjawił się przed dworem w Warowni żołnierz konno. Wpuszczony do sieni, oddał staremu Burbie list z Warszawy, zasalutował i odjechał bez komentarzy. Pan Cezary czytał adres i kręcił głową.
„J. Wielmożna Pani Elża Tomaszowa Burbina z Warowni“.
Stary pan pokazał list żonie. Spojrzeli na siebie czujnie.
— Omyłka to, czy niesmaczny żart czyjś? Wszak to nie prima aprilis?
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/19
Ta strona została przepisana.